Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Monday 7 September 2015

Jak to mRufa Szmargdowa Wyspe zdobywala (podejscie pierwsze, odslona finalna).

Nadal jestesmy w Cork. Nadal rok 2003.
Jakosc naszej kwatery, a takze fakt platnego parkingu tuz obok skutecznie zniechecal nas do siedzenie w czterech scianach wiec jezdzilysmy z tego Cork na wycieczki calodzienne i jedyna moja troska w drodze powrotne poznawymi wieczroami bylo czy znajde miejsce na samochod pod hostelem. Jakies zawsze byl choc czasem na burym koncu w krzakach, ale to nam nie przeszkadzalo.

Jedna z wycieczek z tego rejonu, bardzo pamietna, byla to przejazdzka trasa zwana Ring of Kerry.
Przepiekne widoki, a tym mocnie pameitne, ze mzyl co i rusz deszczyk.
Kto zna to wie, ze jest to droga z umiarem waska, stanowczo kreta i bezapelacyjnie gorska czyli przy tych zakretach lezie albo w gore albo w dol i notorycznie posiada po jednej ze stron sciane a po dugiej nic.
Z racji zakretow przed wjazdem na te drogi nalezy zlozyc ofiary z kudlatych owocow do bogow drogowych i motoryzacyjnych aby nie trafic na zadne ciezarowke ani autobus bo inaczej jedynym widokiem jaki sie uzyska przez polowe trasy jest zaslona dymna produkowana przez pelznacego pod gore potwora.
Nie widzac o tym po prostu wjechalysmy na trase.
Dosc szybko powiedzialam pasazerstwu ze mamy kupe szczescie ze nie jedzie przed nami zadna ciezarowa.
Charakter trasy sprawil, ze w wynik przejezyczenia juz po kilku pierwszysch zakretach nazwalam ja malowniczym mianem "kocie jelita" - zamiast powszechnie uzywanej analogii - baranie kiszki. Kocie Jelita sie przyjely.
Po pokonaniu pewnego wyjatkowo kretego kawalka zatrzymalam nasze auto w zatoczce widokowej i zaczelysmy robic zdjecia bo i widok byl niezly i zapragnelam uwieczni te cholerne kocie kichy po ktorych przyszlo sie na wspinac. Jedziemy z tym japonskim sportem druzynowym, strzelamy foty kazda ze swojej zbawaki, Wiedzminka macha z zapalem rura od odkurzacza... i nagle w moim wizjerku cos dostrzeglam. Spojrzalam okiem uzprojonym w okular i zamarlam. Pod gore w polowie drgi miedzy dolem a naszym punktem wspinal sie potwor TIR. Mozolnie ale wytrwale, a z nim snula sie czarna chmura diesla. Oczywiscie zamarcie musialam jakos przelamac, wiec wrzasnel do dziewczyn slowo ktore w sposob bardzo stanowczy sugeruje usuniecie sie z obecnego miejsca pobytu w duzym pospiechu. Niecenzrualne. Glosno wrzasnelam i uruchomiona juz reka pokazalam na zblizajace sie zagrozenie.
Dziewczyny z podziwu godna przytomnoscia zebraly zabawki i wepchnely sie do samochodu, a ja opedzilam do bagaznika, nie w celu ukrycia sie w nim tylko dzien sie zrobil cieplejszy i postanowila mwrzucic tam moja kurtke. Co tez uczynilam i zatrzasnawszy bagaznik popedzilam z kierownice.
Siegma do stacyjki celem odpalenia bolidu, bo TIR jest juz coraz blizej...
A kluczyka nie ma.
"Co zrobilam z kluczykami?" zapytalam nieco sploszona, ale z nadzieje Wiedzminki?
"Nie wiem..." odparla ta bezradnie.
Rozejrzalam sie szybko po podlodze, zerknelam z niesmiala nadzieja na Jedna Taka, ktora zaskakujaco przytomnie po tej calej panice z wsiadaniem, odparla "Mialas je w reku jak wysiadalysmy.".
Wyprysnelam z samochodu jak poparzona i dawaj obwachiwac okolice.
Oblecialam z nosem przy ziemii samochod i okolice gdzie sie krecilam.
Nic.
Nie mozliwe zeby go w pijanym widzie rzucila za siebie... nigdy tego nie robila z kluczykami, ani tez nie bylam w pijanym widzie.
Tknieta jakas rozpaczliwa nadzieje rzucilam sie do bagaznika, obmacac kieszen kurtki.
Nie ma!!!!!!!
Ejze...
A co to blyska tu z boczku?
!Kluczyki!
Idiotka, czyli ja wkladajac kapote do bagaznika polozylam dla wygody (sybartyka, w morde jeza! brodatego!!) kluczyki na jednej z toreb, czego nigdy normalnie nie robie i jak ten zjechal nieco na bok zueplnie nie zauwazylam tego braku, bo przeciez nigdy kluczykow nie klade (i slusznie) w bagazniku.

Dawno nie bylo porzadnej dygresji... mniej wiecej ze dwa gora trzy lata temu samochod Fadera mial brzydki zwyczaj zatrzaskiwac sie ot tak bez powodu. Precyzyjnie to blokowal sobie drzwiczki zamkiem centralnym. Wszystkie. Niezaleznie czy byly otwarte czy zmakniete. I czy ktos byl w nim czy nie. I czy czy mial kluczyk w stacyjce czy tez nie. Zdazylo mi sie nie raz usilowac wsiac i odkryc ze nie moge drzwi zatrzasnac bo zamek sie zablokowal. Szczesliwie nie wlaczal sobie sam alarmu bo byloby to szalenie krepujace... Fader mi nie chcial wierzyc, ze sam sie zatrzaskuje i notorycznie opierdzielal za zablokowanie mu przed nosem bagaznika jak juz zamierzal otworzyc, albo zamkniecie sie od srodka zanim wsiadl. Przyzwyczajona, ze mam Fadera z rodu Tomaszow, tylko sobie w duchu mamrotalam "czekaj, kiedys sie przekonasz, ze on tak sam robi". Proroctwo wyglaszalam zupelnie o tym nie wiedzac... 
I jest tak. 
Przylecialam na urlop. Jest normalnie goracy lipiec, jak to tylko na planecie ojczystej potrafi byc. Fader po mnie wyjechal. Wylazlam z bagazami, rozgladam sie, nie ma go. Nie dziwie sie za mocno bo zdazalo mu sie czasem utknac w korku. Poszlam sobie usiasc we wczesniej juz przetestowanym miejscu skad widac przychodzacych odbieraczy. 
Po 20 minutach sie nieco zaniepokoilam i zadzwonilam na komorke. Nic z tego. Nikt nie odbiera. Jedzie pewnie, mysle sobie. Poczekalam jeszcze troche. 
Odczekalam jeszcze jakis 10 minut. Dalej nie odbiera. 
Ot tak sobie, z laski na ucieche, zadzwonilam do niego na domowy. 
Ku mojemu zaskcozeniu Fader odebral i mowi, ze wlasnie przyjechal taksowca z lotniska do domu. Nieco skonsternowana zapytalam czy nie zauwazyl, ze mnie z nim w tej taksowce nie bylo. 
Odparl, ze doskonale zauwazyl, ale ze przyjechal autem na lotnisko nawet dosc wczesnie, zaparkowal i jak parkowal to mu sie zdawalo ze sie otarl o slupek, wiec wyskoczyl z samochodu, rzucil kluczyk na fotel, klapnal lekko drzwiami i popedzil ogladac blotnik. Z ulga odkryl, ze jednak nie otarl, odwrocil sie zeby wziac kluczyki ze srodka i w tym momencie okazalo sie, ze lekkie klapniecie drzwiami bylo silniejsze niz Fader sadzil i drzwi sie zatrzasnely, a dalej nastapila to co mu przepowiadalam znoszac pokornie niezasluzone opierdzielania - otoz samochod wycial swoj staly numer i zablokowal sie sam. 
W srodku oprocz kluczykow zostala takze jego saszetka z komorka. 
Szczesliwie klucze do domu swojego oraz okladki z dokumentami mial w kieszeniach, bo noszac 2 rozne torby nie chce mu sie bawic w przekladanie i nosi oba przedmioty niejako w sobie. 
Nie myslac wiele wyprysnal z lotniskowego parkingu , zlapal taksowke i pojechal do domu po zapasowe kluczyki. I ze zaraz wychodzi zeby ta sama taksowka przyjechac z kluczykami na lotnisko. W tej sytuacji wypytalam go gdzie zaparkowal humorzasty pojazd, wzielama swoje manele i polazlam dosc niemrawo (bo gorac i smiertelne niewyspanie po lapaniu samolotu o chorej godzinie porannej - tzw "silly o'clock") na parking warowac przy pojezdzie, ktory zachecajaco kusil kluczykami na fotelu, o dziwo nie kierowcy ale pasazera.)

Zaskakujaco mimo utrudnienia i galopady wokolo pojazdu udalo mi sie wskoczyc do samochodu i wywiezc nas z punktu widokowego zanim ten TIR (a moze to byla cysterna nawet?) zdalal nas przyblokowac.
Jak juz wspomnialam trasa byla glownie gorska - kreta w obu plaszcyznach, malownicza jak jasny szlag no i rozona deszczem, a rownoczesnie pewne standardy zachowan obowiazywaly - mimo scenicznego charakteru trasu nie mozna bylo sie wlec 30km na godzine, limit zazwyczaj byl 50/60 km/h wiec czesto musialam przelamywac moje instynkty przetrwania i pokonywac zakrety bez barierek z predskoscia do limity zblizona podczas gdy tuz za plecami sapal mi wielki autokar turystyczny ktory wcale nie docenial uroku podziwiania NIE migajacego za oknem krajobrazu. Dziewczyny zachowywaly w takich momentach stoicki spokoj mimo czesto malowniczych obelg pod adresms namolnego autokaru, jakie z siebie wyparskiwalam. W takich chwilach wrecz marzylam zeby miec przed soba Tira czy inna cysterna za ktora moglabym sie leniwie wlec...
Po przejechaniu nadzwyczaj stresujacego kawalka trasy, kiedy to az czulam ze w moim krwiobiegu jest czysta adrenalina, zerknelam na Wiedzminke zeby cos jej powiedziec i katem oka dostrzeglam wlasne przedramie, a na nim niebiesko zielone zyly. Nie plynie we mnie blekitna krew wiec wyrwalo mi sie do dziewczyn "Patrzcie, teraz juz wiemy jaki ma kolor adrenalina!".

W czasie pobytu w Corku spotkalysmy sie takze pare razy z Kuzynem kolegi Morelki, ku jego rozczarowaniu nie wyrazilysmy entuzjazmu na pomysl spedzenie wspolnego wieczoru na clubbingu, dziwne jakies jestemy... no trudno, ale mimo tej porazki zaprosil nas na (ku mojej rozpaczy) smazone sniadanie (bo na pewno po spedzeniu blisko tygodnia w dublinskim b&b nie mialysmy szansy sprobowac...).
Dziewczyny sie ucieszyly nawet, ja nie wiem co zrobilam, ale na pewno nie jadlam kolejnego smazonego bialka z sadzonego jajka. Po tym sniadanku wybralismy sie na przejazdzko/spacer po jego miasteczku. Oczywiscie jak to zwykle bywa, szczegolnie na Szmaragdowej Wyspie, pogoda zdazyla sie kilka razy zmienic i na zmiane mzylo oraz swiecilo slonce. Czasem tez robili to oboje w tym samym czasie. Lazilismy troche po uliczkach w centrum i trafilismy do sklepu-cum-galerii z awangardowymi upominkami ze Szmaragdowej.
Nie moje klimaty.
Nie bede krytykowac bo sie nie znam, powiem tylko ze glownie patrzylam baranim wzrokiem na rozmaite aparycje na poleczkach i jeszcze bardziej baranim na ceny przy nich wystawione.
Glowne nomen omen byly to motywy owcze.
I przy jednej z takich owieczek na patykowatych nogach, wielkosci nikczemnej, stala zena 25 Ojro. (jest rok 2003 przypominam).
Zbaranaialam wyjatkowo porzadnie na ten widok i przyciagnelam uwage moich wspoltowarzyszy. Zdaje sie, ze wymsklo mi sie co mysle o tej cenie w porownaniu do jakosci i urody prezentowanej przez te, z braku lepszego slowa, "figurke".
Wyjatkowo Jedna Taka sie ze mna zgodzila (gusta mam zazwyczaj inne), Kuzyn Morelki zasadniczo tez, tylko jedna Wiedzminka rozczulila sie nad owieczka i zaczela ja ogladac, mowiac
"No co sie czepiacie? Bardzo fajna owieczka!"
i biorac ja do reki zaczela nam prezentowac jej zalety, w tym bedac w blednym, jak sie okazalo, mniemaniu o elastycznosc nozek tej owieczki, dodala
"i nozki jej sie zgina..."
CHRUP
"...ja.."
"No!" dorzucilam dziarsko ja "teraz juz tak. Przynajmniej ta jedna".
Moja radosc wynikala glownie z tego ze to nie ja te nozke owcza zlamalam, bo zazwyczaj to mnie sie takie rzeczy trafiaja.
Nie jestem w stanie sobie przypomniec wszsytkich glupot jakie nam sie udalo wykonac, na szczescie, albowiem wiele z nich kompromitujacych bylo straszliwie.
Ot taki drobiazg jak atak smiechu jakiego dostalysmy we trzy w wychodku, na jakims przystanku, gdzie byly 3 kabinki, i wpadlysmy do nich jak przy starcie na wyscigu - ja w prawej, Wiedzminka w lewej, Jedna Taka w srodkowej, ja dopiero sie odwracalam zamknac drzwi, a z sasiedniej kabiny doszedl juz dzwiek honorowego oddawania plynow ustrojowych, na co ja zaskoczona i kompletnie bezmyslnie zapytalam sasiadki z wrecz naboznym acz nieco zszokowanym podziwem "Czy Ty w ogole zdazylas zdjac spodnie??", to wlasciwie nie godna uwagi atrakcja...
Czy tez przesladujace nas z uporem maniaka roboty drogowe. Nie bylo dnia zebysmy nie trafily na jakies i to zazwyczaj po dwa razy
Ale jak to bywa z wakacjami i urlopami kiedys nastepuje koniec i trzeba wracac... Powrot wypadl nam dosc atrakcyjnie, jak mozna sie spodziewac...
Do Dublina dotarlysmy bez wiekszych trudnosci, kwatere na koniec pobytu tez odnalazlysmy, i mialysmy samochod oddac nastepnego dnia rankiem. Udalo sie, tyle ze wlasnie podczas tej ostatniej przejazdzki odjechawszy sprzed kwatery (kolejne b&b ale z bardziej urozmaicona oferte sniadaniowa) pomylilam sie i pojechalam pod prad.... Tak!
Zabawne jest to ze dziewczyny wcale nie zauwazyly... Mnie cos nie pasowalo - za blisko miala samochod stojace na poboczu i wtedy sie zorientowalam ze cos jest zle... zrobilo mi sie glupio i rownoczesnie ogarnela mnie ulga ze to juz ostatni dzien!!
Nastepnego dni jechalysmy juz na lotnisko i nawet nie pamietam jak... Na lokalnej "bezclowce" w Dublinie Jedna Taka wypucowala sie, ze w drodze do Irlandii zabladzila na lotnisku i nie zdazyla na samolot z tego powodu - otoz zarzadala zakupow i na moja sugestie ze zdazymy w Londynie tez zrobic zakupy odparla gniewnie: "Wole teraz, bo znow usie zgubie i spoznie!". Taktownie przemilczalysmy z Wiedzminka to spotnaniczne wyznanie... Samolot przylecial, zabral nas, wysadzil nas w Londynie, tam przetransferowalysmy sie na stosowny terminal...
No generalnie wszystko szlo gladko. Az za gladko mozna by powiedziec.
Do czasu.
Na rodzimym lotnisku stolecznym okazalo sie ze wszystkie nasze nalepki bagazowe zostaly nalepione na karte pokladowa Jednej Takiej, ale uznalysmy to tylko za umiarkowanie zabawne. Znacznie mnie jzabawne bylo to ze Jedna Taka pobrala bagaz i niecierpliwie czekala na nas, a nasze bagaze sie nie pojawialy. A kwitki bagazowe na jej karcie pokladowej...
No ale to juz nie byly czasy nadmiernej biurwokracji, mimo ze bylo bardziej paranoicznie niz te pare lat wczesniej, wiec w po dosc krotkim czasie i bez specjalnych oporow jedna taka zostawila nam swoja karte i poszla w pineche, czyli w ramiona stesknionej rodziny, a my czekalysmy jeszcze troche az wreszcie okazalo sie ze nasze bagaze nie zdazyly sie przesiasc z nami w Londynie.
Zaczelysmy standardowe procedury zwiazane z zaginienie bagazu. Obsluga lotniska bardzo mila wypelniala dla nas formularze i nastapil moment bez malam komediowy.
Pobrali nasze nalepki bagazowe z karty z nazwiskiem Jednej Takiej, pobrali nasze dane osobowe i zapytali o wyglad i znaki szczegolne bagazu.
Z Wiedzminka poszlo latwo i na arene weszlam ja.
Ja mialam pozyczona walizke od dElvix, ktora zaledwie jakies 4-5 lat wczesniej pracowala w obsludze naziemnej na tym samym lotnisku. Pamietalam, ze pozyczyla mi walizke pt Konin, kolor juz mi sie pomerdal bo wyobrazilam sobie, ze byla granatowa, ona byla czarna, ale to drobiazg. Zapytano mnie w koncu to o co sie obawialam - czy byla podpisana.
Odparlam zgodnie z prawda, ze: "Tak, na nazwisko [dElvix]..." Pan z obslugi najpierw nieco zamarl, potem na mnie spojrzal badawczo jakby sprawdzajac czy to aby na pewno ja przed nim stoje, a nie dElvix, ktorej nazwisko najwyrazniej rozpoznal, powtorzyl nazwisko z lekkim usmiechem sie i juz nic nie mowiac wpisal reszte danych do formularza.
Bagaze nasze jak sie okazalo z jakiegos nieznanego nam powodu polecialy do Edynburga. Nie zdazyly wrocic do Londynu na czas zeby zabrac sie ostatnim samolotem na stoliczne lotnisko, i przylecialy nastepnego dnia, kiedy to zostaly z rewerencjami dostarczone do naszych domow. Juz bez pomylek. Nie wykluczam mozliwosci ze nazwisko mojej przyjaciolki zadzialalo na sytuacje podobnie jak ja na Smoka Wawelskiego od Jendej Takiej.

No comments:

Post a Comment