Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Sunday 7 February 2016

Latawica, czyli mRufa Lotnikiem. Podniebnych przygod, ciag dalszy.

Byla taka reklama znanego batona czekoladowego z orzeszkiem ziemnym o tresci:
"Samolotem do Londynu??
Co? Sam nie doskoczysz??"
Bylo tak. Mam kolege, ktory lata.
Nie sam z siebie, rzecz jasna tylko przyodziany w stosowny ekwipunek ze skrzydlami i malym motorkiem, zwany malym samolotem, albo moto-szybowcem oraz szybowcem.
Nie wszystko na raz tylko do wyboru, co mu akurat pasuje.
Wlasciwie to chyba juz mniej lata, ale za naszej wspolnej bytnosci w Kolchozie, latal i regularnie zapraszal kogos z Kolchozu do towarzystwa dzieki czemu redukowal koszty wlasne, a nam dawal niesamowita frajde.
Kolega ma tez uprawnienia instruktora na szybowcach wiec naginajac nieco przepisy, (Tak!! Tak!!) uczyl chetnych odrobinke tej sztuki - sztuki sterowania latajaca maszyna.
Tak, owszem mnie rowniez, chyba to oczywiste?
Latalam z nim kilka razy, z wielka frajda, nawet raz dosc dlugo i przelecielismy nad Bialym Koniem (z White Horse Valley).
Celem lotu bylo porobienie zdjec z gory i... zapomnialam aparatu...
Szczesliwie mialam wtedy juz Bystry Owocowy Telefon (NIE jablko) z nienajgorszym aparatem (ale zaden szal, takze bez ekscytacji - pieknie zarzadzam oczekiwaniami co?) wiec kilka zdjec zrobilam, ale ubaw mielismy ze mnie po pachy.

Ale po kolei, na pierwszy raz apart wzielam, po czym dosc dlugo plulam sobie w brode bo okropnie mi przeszkadzal we wchodzeniu, a pozniej upychaniu sie do samolotu, znaczy moto-szybowca, ktory okazal sie byc calkiem wysoki i bez schodkow i na dodatek diabelsko wrecz waski jak na dwusiedzeniowe cudo - otoz z moim grawitas najwiekszym problemem jest jednak barczystosc - cala reszte jakos poupycham, nawet zadek, czasem na wydechu, bo elastyczna calkiem jestem i rozne dziwne rzeczy moge ze soba zrobic przez co wygladam na mniejsza niz w rzeczywistosci.
Za wyjatkiem ramion.
Te sa rozlorzyste i wyjatkowo slabo reagowaly na moje proby zlozenia sie w pol po osi pionowej, chociaz staralam sie jak moglam.
Kolega, nazwijmy go Ozzy, byl typu patykowatego - wysoki i wyglada przez to wiotko, ale wbrew pozorom wiotki nie jest wiec mialam silne obawy, ze razem sie po prostu nie zmiescimy, ale szczesliwie barczystosci nam sie w pionie mijaly i jakos sie upchnelismy, przy czym prawie ataku serca dostalam, jak przymierzajac sie do wdrapania na tego Rumaka Podniebnego, uplanowalam sobie chwycic sie jednego takiego uchwytu, ktory wygladal wielce kuszaco i solidnie i w polowie gestu uslyszalam ostrzegawcze.
"Ale za to sie nie podciagaj!"
A po chwili
"A na tym nie stawaj!"

Na dodatek Rumak Podniebny byl juz nieco zebem czasu i zuzycia nadgryziony i na ten przyklad zawiasy pokrywy kokpitu - to ta przezroczysta wanienka nad glowa pilota - stracily swoja sprezystosc i byly wspomagane kawalkiem szpagatu od strony pasazera (umownie bo oba siedziska mialy komplet przyzadow) i ja sie pod tym szpagatem musialam przepchnac.
(No nie wiem czemu nie wpadlam na pomysl, nagminnie uprawiany w samochodach, zeby wejsc od strony kierowcy, tfu pilota, i przelezc na druga strone, po siedzeniach... W samochodach, nawet niezbyt roslych, opanowalam te sztuke do mistrzostwa prawie, tylko przez dach jeszcze nie wlazilam, bo nie mam na stanie samochodu z dziura w dachu. Acz raz przymierzalam sie do wyjscia przez dziure w dachu w wynajetym pojezdzie.)
Oczywiscie zawadzilam o ten szpagat kopytem i prawie zwalilam sobie te wanienke na leb.
Ale tylko prawie.
Prawde mowiac wspomnienie tego gramolenia sie do i z samolotu przed kazdym kolejnym lotem sprawialy, ze bardzo powaznie rozwazalam rezygnacje z wyprawy, bo widzialam oczyma wyobrazni jak lece na morde: albo Ozziemu na kolana przy wsiadaniu, albo na glebe z wysokosci 1.5-2.5 metra, przy wysiadaniu.
No ale jakos za kazdym razem udawalo mi sie tej watpliwej atrkacji uniknac.
Oczywiscie pare tygodni przed kazdym lotem zaczynalam instensywna diete przypominajac sobie jak ciasne jest to przejscie pod tym szpagatem, ale ze loty odbywaly sie tak cos gora 2-3 razy w roku to latwo sobie wyobrazic, ze nie osiagalam jakichs spektakularnych efektow (oprocz permanentnego rozdraznienie przez okres poprzedzajcy atrakcje - ot taki osobisty PFS - Pre Flying Syndrom).
Ale wrocmy do samego latania i tego pierwszego lotu.

Wbilismy sie jakos w ten samolocik, nastepnie zostalam przypieta, na wdechu (tym razem taki dostalam przykaz) pasami, uslyszalam, ze moge juz w gorze dostac w lapki stery, przez co prawie sie posiusialam z ekscytacji (oraz nacisku pasa i wciagnetej przepony na pecherz), nastepnie popatrzylam sie baranim wzrokiem na tablice rozdzielcza i marginalnie zauwazylam, ze samolot podobnie jak kon nie ma kierownicy, ale ma za to pedaly, co w pierwszej chwili nawet mnie ucieszylo.
Poniewaz zbaraniala juz bylam, to bardziej nie musialam, jak okazalo sie, ze moje nogi koncza sie jakies 15cm od tych pedalow.
Ozzy, widzac moj wyraz twarzy, pocieszyl mnie, ze to nic nie szkodzi bo one sa tylko potrzebne na ziemi, a na ziemi to on rzadzi tym Rumakiem.
Wbrew moim obawom oderwalismy sie od ziemii i z okrutnym halasem (slyszalnym nawet w sluchawkach na pol glowy) polecielismy w gore.
Nie bylo szarpniecia ani uczucia przyspieszania jak w duzych samolotach wiec nawet nie zauwazylam kiedy oderwalismy sie od ziemi.
Ten aparat jednak wzielam, mimo nieprzepartej checi rzucenia w nim z calej sily w okoliczne krzaki i nawet porobilam rozne zdjecia, a takze mini-filmiki i zadowolona z siebie postanowilam brac go zawsze.
Na postanowieniu sie w zasadzie skonczylo bo chyba mialam go ze soba jeszcze tylko raz...

Lot ogolnie przebiegal bardzo przyjemnie i tylko raz ciezko sie przestraszylam gdy Ozzy w pewnym momencie wylaczyl silnik i zaprezentowal mi jak lata szybowiec.

Niby wiem ze szybowce lataja same z siebie jak sie je wprowadzi na odpowiednia wysokosci w odpowiednich warunkach i nawet mozna nimi bezpiecznei wyladowac, ale jakos kompletnie nie bylo moim celem osobiste doswiadczanie ani jednego (lot) ani drugiego (ladowanie w polu kapusty).

Oczywistym jest, ze halas silnika po tej demonstracji byl najmilszym dzwiekiem jaki slyszalam tego dnia.
Stery w lapki dostalam, a jakze, ale bylam tak oszolomiona przezyciem, ze nie wiele z tego pamietam - tylko tyle, ze ustawicznie prulam nosem w dol albo w gore, kompletnie nie mogac polapac sie jak te cholere utrzymac w poziomie.
Ale Ozzy widac uznal, ze nie jestem gorsza od sredniej jego pasazerow, bo nie byl to moj lot ostatni.
Ten pierwszy lot pamietam najlepiej, pamietam tez ten nad Bialym Koniem oraz ten ostatni. Inne odbyly sie bez nadmiernych atrakcji (poza rzecz jasna atrakcja glowna).
Na lot nad Bialym Koniem napalilam sie jak szczerbaty na suchary, bo widzialam go (tego konia), wielokrotnie z boku i chcialam strasznie zobaczyc jak on wyglada z gory.

Ozzy nie protestowal tylko zarezerwowal 2 godziny bo istniala szanse ze lot do konia potrwa jesli lotnisko wojskowe, ktore znajdowalo sie w polowie najkrotszej drogi nie wpusci nas w swoja przestrzen.
Oczywiscie zapomnialam aparatu, ale moj telefon pozwalal sie ustawic w tryb samolotowy, wiec zdjecia konia zimowa pora posiadam.
To bialawe za wzgorzem to jest taki sniegowy puderek na ziemii.
Tak, to kompletnie konia nie przypomina, za wyjatkiem definicji ogolnie, ze kon to zwierze czterolapne od spodu.
White Horse. Troche wygladal malo bialo, ale to ze wzgledu na pore roku bo byl zaniedbaywany przez zime. Latem jest bialy jak zeby z reklamy pasty do wybielajacej.
Poniewaz przestrzen wojskowa zrobila nam uprzejmosc i wpuscila nas, mielismy czas przeleciec sie tez nad Oxfordem
Oxford oblatywany troche z boku, bo tam tez jakies lotnisko pilnuje porzadku na niebiosach.
A takze mialam szanse popilotowac tego Rumaka znacznie dluzej i nawet widzielismy pod nami inny samolot co bylo nieco surrealistyczne i przywiodlo mi na mysl opowiadanie kolegi Przebrzydlucha, o tym jak on lecial z Ozziem i pod soba zobaczyli wielkiego Hercules'a - transportowy samolot wojskowy i Przebrzydluch porownal uczucie do plywania w oceanie i odkrycia ze hen gdzies glebiej przeplynal wlasnie pod nim rekin.

Nie pamietam, za korym razem odbyl sie wyscig po pasie startowym, ale na pewno nie za ostatnim.
Otoz pojechalismy po pracy i Ozzy byl bardzo zadowolony, ze jedziemy mna, bo mogl sie zrelaksowac po pracy, a przed lotem.
Na lotnisko mozna bylo wjechac z dwoch stron - wjazdem oficjalnym bezposrednio na lotnisko, drugim takim mniej oficjalnym przez "industrial estate" czyli teren roznych zakladow produkcyjnych otwartych tylko do pewnej godziny oraz takim skrotem, ktory oficjalnie nie istnial. Zwykle korzystalismy z tego drugiego bo byl w najlepszej formie i duzo blizej niz ten oficjalny.
Ale ten jeden raz Ozzy postanowil zaryzykowac, bo moj samochod byl mniejszy niz jego i uznal, ze powinnismy przedrzec sie wjazdem, ktory oficjanie nie istnial.
Byla to najkrotsza droga, ale miala jeden problem, o ktorym zreszte nie wiedzialam - otoz nalezalo przejechac cala dlugosc pasa startowego, a nie byl on przeznaczony dla samochodow wiec ladujace i startujace samoloty, na szczescie male, mialy pelne prawo wyladowac gdzie tylko chcialy, po uzyskaniu zezwolenia na ladowanie (a precyzyjnie to po ogloszeniu zamiaru ladowania), w tym na dachu niespodziewanego samochodu.
Podjechalismy zatem do wielkiego placu pokrytego asfaltem, ktory ogarnelam baranim wzrokiem, nie bardz owiedzac na co patrze (byl to poczatek pasa startowego), Ozzy kazal mi stanac, ale byc w pelnej gotowosci i na jego znak ruszyc ile sil w nogach, tfu co kon wyskoczy,... ile fabryka dala, no, a nastepnie grzac w wskazanym kierunku.
Ja, nadal nie wiedzac, ze to wlasnie jest pas, poslusznie acz niepewnie stanelam w blokach startowych i grzalam sprzeglo.
Cos przelecialo nad nami, po chwili drugie i zaczelo do mnie docierac, ze to chyba ladujace samoloty, ale jeszcze nie dotarlo, gdy Ozzy zawolaj "NOW!"
No to ruszylam i pedze. Prosto a po tem w lewo - moj ulubiony kierunek.
Jedziemy, a Ozzy co chwila badawczo zerka na niebo z boku i z tylu (do gory sie nie da, bo dach).
Pruje ile wlezie i w koncu dociera do mnie
"czy my jedziemy po pasie??" pytam nieufnie.
"Tak" odpowida rzeczowo Ozzy.
"A tak wolno?" usiluje dociec, ale bez jakiegos ognia bo, jednak glownie skupiam sie na pokonywaniu dystansu i unikaniu brzegow ktore sa nierowne.
"Zasadniczo nie."
"Acha." przyjelam do wiadomosci i pruje dalej, bo co mam robic, tak?
"Mozesz teraz zjechac na srodek i zwolnic, zaraz zjezdzamy."
Istna dziewczyna Jamesa Bonda dla ubogich...

Ostatni lot byl o tyle niezwykly, ze odbyl sie w lutym (otoz wg zdjec wyglada ze byl to juz marzec jednak, na ziemii miejscami lezala cienka warstewka sniegowa i az do rana nie bylo gwarancji, ze lot sie odbedzie. Ale rano wyjasnilo sie, ze pogoda byla piekna i bezchmurna.
Na lotnisko jechalismy zazwyczaj 'mna' (z jednym wyjatkiem kiedy na lotnisko udalismy osobno, bo Ozzy potrzebowal miec wlasne auto).
Oprocz tego okazalo sie, ze nasz zwyczajomy Rumak podniebny jest w niedostepny, bo cos mu gdzies peklo i to z Ozziem na pokladzie i tylko dzieki swemu doswiadczeniu dal rade sprowadzic go na ziemie, w tym z powrotem na lotnisko.
Troche zdretwialam w sobie na mysl, ze moglam tez byc na pokladzie, ale nie wywolalo to we mnie niecheci do planowanej wycieczki podniebnej.
Rumak zastepczy, mimo, ze tez dysponowal szpagatem do podtrzymania klapy kokpitu, okazal sie duzo bardziej przyjazny do wsiadania dla niewysokiej osoby i na dodatek mial wiecej miejsca w sobie i po raz pierwszy nie czulam sie jak sardynka w puszce.
Nie pamietam ile czasu bylo na latanie, ale ze wzgledu na pogode Ozzy zaproponowal cos innego niz zwykle.
Otoz powiedzial jeszcze w samochodzie, ze mozemy sprobowac "some aerobatics".
Nie bardzo wiedzac co to jest, ale nie koniecznie tym zmartwiona, odparla ufnie, ze jasne "lets try".
I zajelam sie dowiezieniem nas do celu, w calosc i w miare bystro, po dosc sliskich drogach, rodem z Planety Ojczystej.

Ozzy przy Rumaku zastepczym. Tez mial Szpagat (Rumak mial, nie Ozzy), ale chyba slabo go widac. Latwiej sie w niego wlazilo. W Rumaka zastepczego, nie w Szpagat.
Ale bylo tak. Wypchnelismy Rumaka zastepczego z hangarku (jak zawsze, bo wyprawa na 'polatanie' Rumakiem ma podobny charakter jak jazda konna - zaczyna sie od osiodlania konia).
Jednej osobie trudno by bylo wytargac te cholere bo moze nie jest jakos oslepiajaco ciezka to jest to twor z rozlorzystymi skrzydlami i raczej nie jest zalecanie utracenie tych skrzydel na samym wstepie.
Ozzie dokonal niezbednych manipulacji typu sprawdzenie poziomu czarodziejskiego latajacego proszku na skrzydlach oraz paliwa w baku, sprawdzenie czy smiglo nie odpada przy kichnieciu i takie tam - owszem przy poprzednim Rumaku tez to robil, ale tu musze zbudowac troche napiecie.
Wsiedlismy, ja z zadowoleniem odkrylam, ze latwiej i luzniej, oznajmilam to Ozziemu, ktory sie zdziwil bo nie zauwazyl roznicy.
Polecielismy.
Ja zadowolna z zycia bo i wygodniej i bez traumy na temat padania na morde i aparat mam i piekna pogoda.
Jak juz wyznalam, nie mialam pojecia co to jest te 'aerobatics' i poziom mojego zaskoczenia zblizyl sie drastycznie do ataku paniki, gdy z nienacka zobaczylam nad swoja glowa ziemie...

Tak. Zrobilismy cos w rodzaju sruby czy innej beczki.
Zrobilismy tez spadanie swobodne.
I jeszcze cos.
Pierwsza akrobacja zaskoczyla mnie najbardziej, bo podziwialam widoki, krecilam filmiki itp nie spodziewajac sie niczego niezwyklego, bo wyjasniono mi na wstepie ze trafilismy wlasnie na termoklime czy termoklina i korzystajac z fuksa wspinamy sie wysoko, wysokusienko. No to wyluzowana, zupelnie niczego nie oczekiwalam oprocz lekkich zawrotow glowy od krecenia sie w kolko.
Moj aparat tez sie chyba ciezko sploszyl, bo nie wiedziec czemu nakrecilam przypadkiem cale to zdazenie na maksymalnym zoomie stad taka slaba jakosc dokumentu ponizej.


Moja reakcja zas ciezko przestraszyla Ozziego, bo po zakonczeniu manewrow, zaczal wypytywac czy dobrze sie czuje i czy mamy ladowac... Nie zbluzgalam go odruchowo od razu tylko dlatego, ze zabraklo mi na moment tchu, po czym jak juz do siebie doszlam, to wyjasnilam, ze to z zaskoczenia i ze mi sie bardzo podobalo, tylko moze tego pierwszego manewru nie robmy tak od razy po raz drugi, tylko odczekajmy troche.
Po powrocie na ziemie - jakies 40 minut pozniej i bez paniki (2 razy podchodzilam do ladowania samodzielnie, oczywiscie na samo ladowanie Ozzy przejmowal dowodzenie), bylam jeszcze przepytywana czy wszystko ok, wiec musialam niezle zareagowac, co?
Niestety okolicznosci sie tak pozmienialy, ze nie mialam od tamtej pory okazji polatac, ale nie trace nadziei, ze jeszcze mi sie kiedys uda, moze nawet prawdziwym malym samolotem, a nie moto-szybowcem.

No dobra to juz powiem dlaczego Ozzy.

Wcale nie ze wzgledu na podobienstwo do Ozziego Osbourna.
Powiedzialabym, ze wrecz stanowi antyteze owego artysty.
Moze jeszcze z obecnym Bondem go poronujac mozna by sie dopatrzyc jakis podobienstw - karnacyjnie i kolorystycznie.
Wysoki o lekko patykowatej chlopiecej figurze i wieku wowczas zdrowo po 40tce czyli teraz pewnie wlasnie wkroczyl w zloty wiek, blond wloski, niezbyt obfite, ale ogolnie na miejscu, karnacja blizej albinosa niz dalej, okular dosc silny (denka do sloikow po prostu).
Ani ze wzgledu na upodobania muzyczne.

Na imie ma Roddy. Pewnie Roderick, ale nie wiem to nie bede tu pociskac, ze wiem.
Pracowal w owych latach w naszych Lochach, przy pewnym systemie, ktory nosil nazwe OSS.
Ja zreszta marginalnie tez, ale bardzo krotko i bez ognia.
Otoz na jednym ze spotkan moja, wowczas szefowa, a obecna przyjaciolka w ferworze dyskuji popelnila lapsus - usilujac powiedziec, ze Roddy i OSS nie beda problemem bo costam, powiedziala... Tak, tak. Powiedziala:
'Ozzie nie bedzie ...'
Roddy strasznie sie z tego ucieszyl i powiedzial, ze od teraz tak mamy na niego mowic bo inaczej nic nie zrobi!

19 comments:

  1. powiem krótko: ZAZDRASZCZAM!
    choc aerobatics niekoniecznie ;)
    ale tak sobie wzleciec prosto w slonce, i decydowac samemu gdzie sie leciec chce - ooooj, tak!
    (*-*)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Sama sobie zazdraszczam, bo juz od ladnych paru lat tak nie latalam. Rany chyba juz od 4-rech, gdzie sie ten czas podzial?
      Niby nic nie stoi na przeszkodzie, wiem jak wykupic taka lekcje/sesje z instruktorem, ale o wiele fajniej z kims zaprzyjaznionym, ze juz nie wspomne o kosztach - na dwoje zawsze lzej niz solo, nieprawdaz :)

      Delete
    2. ale takim szybowcem to tez musi byc super, jak ci nic nie warczy dookola glowy. trochu strach, to fakt, ale w koncu chyba jakies prawa fizyki tym rzadza i jak sie je zna, to sie moze czlowiek mniej boi.
      I tak sobie szybujesz, cicho, na wietrze, jak oreł jaki!!!

      Delete
    3. Jak to bylo w takiej glupawej kreskowce baboon and weasel chyba, ze prawa znaja tylko prawnicy wiec tylko ich dotknelo podarcie prawa grawitacji ;). Ja niby prawa fizyki znal ale wiem tez ze grawitacja mnie kocha nadmiernie wiec inne prawa jej ustepuja. Jako wielbicielka industrialnych klimatow czuje sie tylko bezpiecznie jak widze metal i slysze wibracje silnika w tle :) nawet schody i mostki jak sa tylko drewniane to nie mam do nich zaufania... ;)
      Ale to uczucie lotu bardzo lubie, oj bardzo.
      Mialam w Kolchozie kolezanke, ktora z lekiem wysokosci jest zarazem maniaczka skokow ze spadochronem. Skok z 1500 metrow to dla niej fun, a wychylenie sie z okna na 2 pietrze, a tarasach widokowych nie wspomne to tortura i udreka.

      Delete
    4. bosz, padam na kolana, dla mnie im wiekszy samolot, tym czuje sie bezpieczniej, w takie bzdzio niczym by mnie nie zaciagli, a juz jakies lupingi czy inne cudenka, to leze martwym trupem! a bylas w prawdziwej, duzej stoczninsamilotowej? zapraszam do Frankfurta :)

      Delete
    5. padam na kolana, dla mnie im wiekszy samolot, tym bezpieczniejszy, a takie bzdzio silom by mnie nie zagiagli, a jeszcze jakies figury i spadania oszsz ... a bylas w takiej duuuuzej stoczni samolotowej? zapraszam do Frankfurtu :)

      Delete
    6. No skad, nigdzie nie bylam poza miejscami dostepnymi dla pospolstwa za wyjatkiem tego jednego razu co zdobylam 'zakmkniety' samolot ;) tez tak mam z ta wielkoscia ze im wieksze tym pewniej, ale male ma swoj czar tylko jednak musi miec silnik :).
      A wiesz, nigdy jeszcze przez Frankfurt nie lecialam... Bo w ogole rzadko decyduje sie na przesiadki gdzy moj bagaz lubi sie w takiej sytuacji zdecydowac na samowolke- z kazdym razem jak lecialam ze Szmaragdowej Wyspy na Ojczyzny lono porzucal mni niegodna w Londynie ibrykal sobie gdzie indziej. Raz do Edynburga polecial a raz to nie wiem gdzie bo nie chcial sie przyznac. Po drugimtskim wybryku zlozylam bron i dokonalam migracji bo w koncu gdzie moje gacie tam i ja, nieprawdaz :)

      Delete
  2. prawdaz :D poza tym jest calkiem prosto poleciec tylko do Frankfurta :D

    ReplyDelete
    Replies
    1. Owszem, zdaje sie, ze chyba nawet bardzo prosto ;)

      Delete
    2. nie pozostaje nic innego, jak sie umowic :)))

      Delete
    3. Z ogromna przyjemnoscia. Po Wielkanocy, moze byc? :)

      Delete
  3. oczywiscie, u mnie nastapia zmiany w robocie niedlugo, wiec po wielkanocy bede juz po i moge zaplanowac wolne :)

    ReplyDelete
  4. Bożena umarła właśnie z zazdrości, dlatego już nic więcej nie może napisać. W ogóle nic.
    SZYBOWCEM? BECZKI? LATANIE? jeżunajbrodatszy, nooo. Bożeny marzenie to strzelić w totka i zrobić uprawnienia na szybowiec. Dopiero potem pojedzie kupować sukienki i inne.
    Na miejscu Ozziego Bozena by postąpiła zupełnie tak samo. Jak człowiek zyska porządną, swojską ksywę, to musi o nią dbać. ;)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Tez mialam takie marzenie tylko jednak na maly samolot. Nawet sie juz z gaska witalam, a tu recesja lupnela i uznalam z obrzydliwtm realizmem ze te zaoszczedzone grosze lepiej przytrzymac a nie wydawac o raz na kurs latania, bo licencja latawca wymaga bycia aktywnym latawcem lub latawica czyli na dluzsza mete kosztowne hobby, a ja mam commitment issues czyli problem ze zobowiazaniami dluterminowymi ;)
      Oraz tez uwazam ze to fantastyczna ksywka ;)

      Delete
    2. A to ma nazwę? Ha, Bożena wiedziała, że coś jest na rzeczy, a tu proszę. commitment issues.
      To własnie dlatego Bożena nadal kiśnie na 40 metrach w 4 osoby (po dychę na głowę, nie bardzo jest gdzie szaleć), bo jak myśli, że weźmie ślub na 30 lat z bankiem ... chyba, że taki byłby na przykład bankrutujący, co to się za 3 lata odczepi, to wtedy tak. Tylko skąd taki wziąć?

      Delete
    3. Dokladnie tak sie nazywa :) co prawda jak to mowie zapytana czemu nie kupilam jeszcze wlasnego lokalu to sie na mnei troche z ukosa patrza bo wszak commitmenet issue to w sprawach innych, ale co oni wiedza - otoz mozna miec je w kazdej dziedzinie :D. A poniewaz w zwiazku wieloletni z bankiem juz bylam i mi przeszlo szczesliwie to nie bardzo rwe sie do kolejnej takiej przygody. Takze nie znajduje zrozumienia w oczach dilerow samochodowych ktorzy usiluja mi za wszelka cene od roku z haczykiem pocisnac nowy samochod z nowym kredytem, zeby im krzywa rosla. A ja nie chce wspolpracowac majac w perspektywie, ze po 3 latach bede wreszcie wlascicielka swojego samochodu i nadal bedzie on na gwarancji... ;)
      czyli szukamy banku na skraju bankructwa, bierzemy kredyty i w krzaki? ;)

      Delete
    4. TAK! O to właśnie chodzi, i nawet nie trzeba będzie za bardzo w krzaki jak bank dobrze zbankrutuje. Bo jak ktoś go w ostatniej chwili kupi, to kłopot. Ale gdyby tak amen kaput, to jest z głowy.

      Delete
  5. Latać, latać i jeszcze raz latać, to jest najlepsze co może być ! :)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Tez tak uwazam, niestety Ozzie mi sie zbiesil i nie chce latac. Woli strzelac. Strzelanie tez fajne, ale to nie to samo. Czekam az sie znowu nawróci!!

      Delete