Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Monday 18 July 2016

Szycha z Kolchozu? Material na ludzka pochodnie? Czyli latanie nigdy nie bywa monotonne.

W sumie to sama nie wiem czy warto opisywac, czy nie, bo pewnie znowu wyjdzie zbieranina roznosci i misz-masz totalny, ale wczoraj Ozzie zabral mnie w chmury.
To znaczy nie zupelnie. Bo te chmury byly wysoko i w pyte geste, wiec pewnei bysmy sie nie przebili, ale tego. Chmury byly.
Zaczelo sie od tego, ze po poprzednim latanu dogadaismy sie, ze jak ja mowie, ze zawsze chetnie polatam, to znaczy ze jak on sie pyta czy bym chciala jeszcze kiedys latem sie wybrac, to moje odpowiedz bedzie entuzjastycznym "TAK!!"
O ile kiedys Ozzie mial udzial w tym motoszybowcow, co do niego sie wsiadalo metoda fakira pod sznurkiem podtrzymujacym pleksowa wanienke kokpitowa i nie musial specjalnie z nikim uzgadniac terminow, (oprocz swoich wspoludzialowcow), tak teraz terminy trzeba rezerwowac troche. Nie ze jakos przesadnie z wyprzedzeniem - bo z tym latanie mpoprzednim to sie przeszlo 3 tygodnie bujalismy bo najpierw pogoda, pozniej zasmarkal sie, pozniej ja fingowalam migrene, bo prawdziwy powod byl zbyt osobisty zeby sie do niego przyznac - ale jednak jakos tam potwierdzic czy mozna.
Zatem kolega Ozzie wystosowal do mnie maila ze o ogolnymp przeslaniu: w czerwcu ugryz sie ucho, ale w lipcu mozemy cos zaplanowac. Zgodzilam sie bez oporow, ze w czerwcu sie moge ugryzc w to ucho bo juz wiedzialam, ze bede na wystepach goscinnych na Planecie Ojczystej.
Dostalam zatem maila o tresci:
'So what about flying on (Co myslisz o lataniu )
5, 6, 7, 18, 19, 20 or 21st July? (Lipca)
Same as before after work.  (Jak poprzednio, po pracy)'
Odparlam, ze brzmi jako orzeszki (czyli w mRufim slangu, swietnie) i ze pasuje mi wszystkie daty pod warunkiem, ze nie sa sroda, bo we srody nie moge sie wyrwac wczesniej z pracy, zeby zdazyc na lotnicze pola o ludzkiej porze.
Czyli pasuje mi: 5, 7, 18, 19 lub 21 Lipca.
W odpowiedzi dostalam:
'I have booked the Thurs 5th and Tues 19th July from 4PM for us to go flying.'
Czyli, zarezerwowal Czwartek, 5tego  i Wtorek 19tego.
Ja zas nie patrzac w kalendarz zapamietalam sobie, ze 5ty Lipca i koniec.
Zameldowalam sie po powrocie z Planety Ojczystej, jako gotowa do latania 5tego.
Przyszedl 5ty. Dzien zaczal mi sie od irytacji. Zapomnialam nawidakcji, co odkrylam juz w polowie drogi do pracy, a na te pola lotnicze jeszcze tak nie do konca umiem dojechac samodzielnie, co mnie zdegustowalo, poza tym niebo bylo totalnie zachmurzone i nawet jakies wiatry hulaly. Nie moglam wrocic po nawidakcje bo bym sie spoznila dl Kolchozu, a wyjsc potrzebowalam wczesniej, zeby dotrzec na pola lotnicze o ludzkiej porze. Pocieszylam sie, ze ostatecznie uzyje mapy w telefonie, albo wydrukuje sobie papierowa.
Dojechalam do pracy i odkrylam, ze telefonu tez zapomnialam jakism cudem mimo, ze pamietam jak go wypinam z kabla i niose w szeroko pojetym kierunku torby/plecaka.
No trudno.
Sprawdzalam zatem maniacko poczta na pracowym kompie, no i w koncu niepewna czy latamy czy nie napisalam Ozziemu emalie informujac go, ze jesli do mnie pisal na telefon to niech napisze i na maila bo jestem wyalienowana komunikacyjnie.
Ozzie odpisal az dwa razy... informujac mnie, ze latamy we czwartek, a nastepnie informujac ze to on sie rabnal podajac mi date bo to mial bym Thurs 7th...
Na co ja dostalam ataku smiechu, bo wyszlo mi, ze albo moja dyskalendaria albo jest zarazliwa, albo nie jestem jedyna jej ofiara.
Uzgodnilismy, ze 7my jest ok byle tylko byla pogoda.
Przyszedl 7my, nawidkcje polozylam kolo toeby juz jak szlam myc zeby, zeby nie zapomniec. Niebo bylo chmurne wiec zapakowalam dodatkowe skrapetki do torby, bo jakby co to w samolocie nikt nie bedzie widzial, ze swiece skarpeta w sandalku emeryckim, a przy okazji nogi mi nie zmarzna. Dowcip polega na tym, ze samolot oprocz tego, ze ma zintegrowany spadochron to ma tez ogrzewanie o czym kompletnie zapomnialam.
Zapomnialam tez o czyms jeszcze... Otoz juz poprzedniego dnia odkrylam, ze poziom paliwa w smochodzie mi drastycznei spadl (nie zeby bez powodu, bo ostatnio sporo musiala jezdzic w rozne miejscja) i ze musze przed wyprawa na pola lotnicze go zatankowac.
No i wlasnie o tym zapomnialam.
Pojechalam do Kolchozu dumna strasznie, ze pamietalam i nawidakcje i telefon zabrac, po czym juz w parku biznesowym zauwazylam, ze nie mam wczepionej w gors karty identyfikacyjnej, czyli przepychaczki zeby przepchanc sie przez bramke na parking Kolchozowy. Karta byla w torbie a torba w bagazniku, a ze "Czerwoan Blyskawica" nei jest Smartkiem to niestety nie siegna do bagaznika reka bez wylazenia zza kierownicy... naplulam sobie w brode, i minelam wjazd do pracy, celem wydobycia karty w mniej ruchliwym miejscu niz wjazd do Kolchozu.
Proroczo sobie pomyslalam, ze chyba dzis znowu bedzie "jeden z tych dni", moze nie taki porypany jak 5ty Lipca, ale nadal nie rozkosz.
Pomyslalam tez sobie, ze musze pamietac zeby wyjsc te 5 minut wczesniej to podjade najpierw na stacje paliw.
Oczywiscie zapomnialamo tym i dotarlo do mnie juz w drodze, ze o ile na pole lotnicze to pewnie dojade, to wrocic juz moge nie zdolac.
Na obwodnicy, mimo ze wyszlam wczesniej tak jak powinnam (minus te 5 minut po paliwo) byly kolejki i kolejki i wydlubalam sie z nich dopiero pod samym miasteczkiem z lotniczym polem.
Zatankowalam w koncu rzutem na tasme (oraz niechcacy paliwem bez mala lotniczym), na stacji tuz obok Jasowego domu, bo po drodze bylo i dotarlam na samolotowe wybryki punktualnie o 16.30, czyli pozniej niz chcialam, ale nie pozniej niz zalecal Ozzie.
Na dziendobry powital mnie slowy "chcialbym sie skoncentrowac na nauczeniu Cie troche smielszego latania" na co prawie popuscilam w gaciory z wrazenia i emocji, bo kompletnie nie czulam w sobie checi do nauki... "bo mamy nie za wiele paliwa i nigdzie daleko nie polatamy, a na dodatek nad B jest pokaz lotniczy wiec tam tez nie polecimy" troche mnie tym zgasil, ale nadzieja umiera ostatnia wiec zapytalam czy to znaczy, ze zobaczymy troche akcji w powietrzu. Otoz nie, bo te pokaz polegaja na startach i ladowaniach podobno. No coz.
Jak mus to mus i nastawilam sie na stres.
Zapytalam tylko, czy nie mozna zatem samalotu zatankowac. Owszem, mozna uslyszalam, ale jest to szalenie skomplikowane zajecie i zrobimy to pozniej. I z takim niedosytem wbilam sie do samolociku.
Tam juz bedac uslyszalam nieco wiecej szczegolow, ze w zasadzie jest tu pompa z paliwem lotniczym, ale one przecieka wiec cala impreza jest dosc skomplikowana i ze bedziemy nalewac inaczej.
Na to od razu przybiegly galopem wspomnienia z czasow mej mlodosci, kiedy to paliwo bylo na kartki i kazdy oraz jego pies kombinowal na prawo i lewo probujac zdobyc tych kartek wiecej i na dodatek wykorzystac w kazdym miesiacu, co oznaczalo pompowanie do kanistrow i zlewanie gdzies w ustronnym, mozliwe malopalnym miejscu celem przetrzymania do czasu gdy bedzie potrzebne, przelewanie z baniakow przy pomocy zassysania i symulacji naczyn polaczonych, przekazywania sobie w zaufaniu cennego sekretu gdzie mozna zatankowac bez kartek i takie tam rozne... Ujawnilam czesc z tego Ozziemu, bo byl on wyjatkowo zaskoczony tak brakiem ataku paniki jak i naglym atakiem glupawego chichotu na jakies wyjatkowo zabawne wspomnienie (duzo mniej historyczne o kolezance, ktora w roztargnieniu usilowala nalac diesla do benzyniaka (albo na odwrot) i oblala sobie auto oraz nogi gdyz koncowka dystrybutora rzecz jasna nie wlazla do baku). Oczywiscie nie ominela mnie tez wizja jak probujemy podjechac na lokalna stacje benzynowa i zatankowac samolocik do pelna...
Latanie sie rozpoczelo. I bylo jak zawsze fajne, a ze wyjatkowo duzo sterowalam niejako solo to zdjec z gory zadnych nie ma. Okazalo sie tez, ze prawdziwie lewa reka jest moja silniejsza, ale mniej precyzyjna reka, mimo wachlowania drazkiem do skrzyni biegow od blisko osmiu lat - bo ten joystick do sterowania samolotem jest taki dosc no, wrazliwy taki jest i niestety ja go jeszcze tak dobrze nie wyczuwam, no ale wiedzac o tym nie wykonywalam gwaltownych ruchow wiec nie trzeba bylo mnie poprawiac, ani wyprowadzac z beczki.
Aczkolwiek nie wiele brakowalo abym pogryzla nowy mikrofon z zestawu nasluchowego (z zadowoleniem zauwazylam nieco wczesniej, ze zostal pokryty nowa gabka), albowiem po jednym z pierwszych prob zawrocenie samolotu to w prawo to w lewo, zapytana czy wszystko ok odparlam, ze tak tylko boje sie troche skrecac w prawo - siedzac z prawej mialam zawse wrazenie, ze zaraz wylece przez szybe, mimo uprzezy i zamknietych drzwi. Niby nie mam leku wysokosci, ale chyba cos mi przeszkadza jak mam te wysokosc z boku a nie pod soba.
W lewo mniej bo jakos mnie nachalnie sie na mnie rzucala ta wysokosc.
W odpowiedzi uslyszalam stoickie:
-Acha! czyli musimy wiecej pocwiczyc skrecanie w prawo.
Wyladowalismy w koncu za trzecim podejsciem - nie, ja nadal nie umiem ladowac, wiec to nie byla moja zasluga, ani wina - podejrzewam ze chodzilo o wypalenie wiecej paliwa, bo przeciez start wymaga wiecej niz na samo latanie.

Przy ostatnim nawrocie nad pas (trawy) zdebialam. Otoz o ile widok latajacych powyzej lub ponizej nas innych samolotow czy nawet helikoptera juz mnie nie szokuje, to widok czolgu pode mna kompletnie mnie zamurowal.
Oczywiscie poruszylam ten temat inteligentnie pokazujac paluchem i wystekujac zaskoczone
- Tam byl czolg!
Ale najwyrazniej w swiecie to nic nadzwyczajnego bo uslyszalam tylko
- Co? A, tak.
Koniec tematu. Nie zdazylam nawet wylupac telefonu z kieszenie drzwi zeby zrobic mu zdjecie bosmy go mineli jakgdyby nigdy nic i przystapili do ladowania...
Ale to byl CZOLG!!! Nie popuszcze.Mmusze odbadac o co chodzi. Bo moze moglabym odstawic scene z Furii...??
No ale do sedna - wyladowalismy i po zaparkowaniu samolotu na uboczu obok hangaru Ozzie udal sie do auta po kubelek i tekstylia, a ja odlozyc nieuzyty telefon (bo bez zdjec) i pobrac portfelik, zeby pozniej sie nie rzucac pon jak dostane wymiar kary.
Po drodze uslyszalam, ze najpierw zatankujemy.
Po czym Ozzie po prostu poszedl gdzies w cholere, zanim ja sie wygrzebalam z mojego bagaznika. Oczywiscie znam go na tyle i wiedzialam, ze po prostu poszedl robic co ma zrobic i tylko zapamietalam zgrubnie kierunek w ktorym sie udal i jak sie tylko wygrzebalam pogrzmialam za nim.
Zostawil kubelek przy samolocie (pusty...) i udal sie byl do takich murowanych szopek i mini hangarkow za hangarem glownym, a nastepnie wlazl do jednej z tych szopek, a ze po drodze mijalam nieco wieksza szopke murowana, oznakowna jako 'toaleta i przysznic damski', to nawet zwolnilam nieco kroku bo przeszlo mi przez mysl, ze to jakis odizolowany kibelek dla panow (co na przyklad nie chca korzystac z bardziej cywilizowanego meskiego wychodka przy biurze klubu szybowcowego na przyklad) i nie chcialam go krepowac.
Ale nie. Wlazl i po chwili wylazl trzymajac w jednej garsci kanister i jakies dynksy plastykowe w drugiej.
Popedzilam don wolajac, zeby poczekal to mu pomoge, modlac sie rzecz jasna w duchu, zeby nie kazal mi pomagac w targaniu kanistra bo dostane ruptury na bank.
No i znowu jakbym miala co w poblizu geby to bym pogryzla, bo widac bylo na jego twarzy rozterke - ten szybki ukradkowy rzut oka na garscie i niechetna decyzja wreczenia mi tych plastykowych dynksow z drugiej garsci...
BEZCENNE;)
Idac znowu poruszylam pytanie o to paliwo...
- Zdawalo mi sie, ze powiedziales, ze jest tu jakas pompa z paliwem i ze ona cieknie, to myslalam, ze pomoge Ci w nalewaniu?
- Tak jest tu pompa, ale ten samolot nie lubi paliwa lotniczego, wiec uzywamy normalnej benzyny.
- Ach. Moja dusza wszystko rozumie.
dodajac po chwili:
- A jak to paliwo dostaje sie do kanistra?
- Pojade z nim na stacje jak bedziesz myla samolot.
- Ok.
(stanowczo wole te opcje, bo nalewanie paliwa do innego pojemnika niz bak pojazdu zawsze napelnie tez i mnie lekka panika, ze opryskam rykoszetujacym plynnym ogniem cala okolice)
Donieslismy towar do samolotu, po czym zostalam znowu pozostawiona domyslon jak to bedzie z tym nalewaniem, bo Ozzie odwrocil sie i udal do hangaru ze slowami "ide po drabine".
Faktycznie mowil wczesniej, ze jest to skomplikowany proces ktory wymaga oprzyrzadowania...
Drabina przyszla, a Ozzie z nia.
Okazalo sie, ze wlew paliwa jest jakies 180 cm nad ziemia. Siegam do niego reka i tyle moich sukcesow. Ozzie zamocowal te dynksy z plastyku i zalecil mi trzymanie ich na miejscu, co wykonalam bez oporow, nastepnie przygwozdil mnie drabina do samolotu i ... nie, nic zdroznego, wlazl na te drabine z kanistrem i podjal probe nalania paliwa.
-Oh kurrr..., jest za pelno, uslyszalam stekniecie Ozziego...
i poczulam, ze pada na mnie deszcz... benzyny!
....
....
To powyzej to my zamarci w bezruchu, ja wycignieta na cala swoja mizerna dlugosc i wbita cala moja imponujaca szerokoscia w ciasna przestrzen miedzy samolot, a drabine, trzymam lejek z wezykiem oraz rusztowaniem ze zdebialym wyrazem twarzy, a Ozzie na drabinie, z kanistrem w objeciach i nieco sploszonym wyrazem na twarzy.
- Hm, chyba tak nie damy rady. To Ozzie odzyskujacy swoja stoickosc.
- No.(to ja, rownie stoicka) Bo wiatr wieje ze zlej strony
- Tak... chyba wiem co musimy zrobic.
Po przekreceniu samolotu tylem do przodu (jak to brzmi... my herosi recznie przenosimy samoloty)
Podejscie drugie.
Samolot tylem do przodu, Ozzie na drabinie z kanistrem, ja na stanowisku wbita miedzy samolot, a drabine desperacko probuje utrzymac wyjatkowo narowista kombinacje wezyka plastykowego z lejkiem i rusztowaniem. Wiatr wieje mi w plecy, czyli zdawac by sie moglo zwycieska kombinacja.
Otoz nic bardziej mylacego.
Probowal ktos nalac plyn do wiadrka balansujacego na cienkim pienku?
No to wlasnie tak wyglada stabilnosc lejka podczas nalewania paliwa.
A wiatrz mimo, ze w plecy to jednak wial, podrywajac kropelki beznzyny i unoszac je nieco, po czy moja bliska osobista przyjaciolka grawitacja brala je w objecia (te kropelki) i rzucala na skrzydlo samolotu, pozwalajac uleglym juz kroplom plynac stumyczkami po pochylosciach.... prosto w moj rekaw, a takze rozwiane wlosy.
Wiecie, ze dzisiejsze paliwo duzo mniej smierdzi niz te 30 lat temu? Ale nadal smierdzi...
Czulam, ze nabieram nowych mocy i umiejetnosci tylko nie bardzo wiedzialam jakich, az dotarlo to do mnie...
- Ludzka Pochodnia, wyrwalo mi sie
- Ze co?
- Zdaje sie, ze po tym zajeciu bede miala szanse zostac Ludzka Pochodnia.
- A co, dalej na ciebie leci benzyna? domyslil sie Ozzie.
- No troche.
I kontynuowalismy nalewanie.
Po zakonczeniu, porownalismy kwalifikacje i wyszlo ze jednak ja wygrywam, bo Ozzie mial tylko spora, ale jedna plame na kolanie. Ja od gory idac: wlosy, kilka kropli na gebie, pol rekawa (to od strony samolotu) oraz dol nogawki.
Ozzie zapytal
-Dasz rade zaniesc drabine na miejsce?
-Dac to raczej dam, ale bedziesz musial ze mna isc i mi pokazac dokad ja niose, odparlam wyjatkowo przytomnie i praktycznie.
- No tak.
I zamiast mi zalecic odniesienie kanistra i plastykow do tego kibelko-schowka chwycil drabine i popedzil z nia do hangaru. Pozniej okazalo sie, ze nie mogl mnie tam ot tak wyslac bo musialby mi dac klucz do tego schowka, a tam byly na przyklad takie skraby jak zapasowe kola do samolotu, a wiadomo, ze marzeniem kazdej kobiety jest posiadanie dwoch kolek samolotowych... ;)
Po odniesieniu wszystkeigo na miejsce, zapytalam bystro acz post factum, czy nie mial przypadkiem jechac po paliwo podczas gdy ja oczyszcze samolot ze sladow natury, ale okazalo sie ze nie szkodzi iz post factum bo Ozzie uznal, ze jednak nie bedzie powierzal mi tak odpowiedzialnego zadania...
Poszlismy zatem do stosownych lazienek oplukac slady paliwa, to znacz yja poszlam w tym celu, a w jakim Ozzie to juz nie wnikalam, a nastepnie nalac wody do mycia podniebnego sokola.
- Tak sobie pomyslalem, ze takie latanie dla niewtajemniczonego czlowieka, to musi brzmiec szalenie atrakcyjnie, no nie? Bo jak powiesz komus, ze bylas ze znajomym polatac samolotem, to ludzie zwykle wyobrazaja sobie conajmniej LearJeta, z luksusowymi kanapami na ktorych jako Kolchozowa Szycha zasiadasz, z szampanem w dlonie, no nie?
Tu ja musialam szybko przypominac sobie rozne smuten wydarzenia, zeby nie ryknac ze smiechu na te wizje, a Ozzie kontynuowal mysl...
- A rzeczywistosc wyglada wlasnie tak... (majac na mysli zakonczone przed chwila eksluzywne tankowanie oraz czekajace nas mycie).
- Owszem, to mogloby tak brzmiec, gdyby nie to, ze wszyscy moi znajomi sa lub byli z Kolchozu i przynajmniej raz z Toba latali, albo motoszybowcem, albo szybowcem.
- Ja kto? zdziwil sie Ozzie, nie wiedziec czemu.
- No tak, bo przeciez i A, i Urosz, i Judzi i Przebrydluch...
- Masz kontakt z A?
- Czasem, ale bardzo rzadko.
(A byl kolega ktory dolaczyl do Kolchozu jakies 2 miesiace po mnie, podobnie jak ja na 2 letnia umowe, zostal nieco dluzej niz te lata, po cyz zrezygnowal, a byl podwladnym Ozziego i poczatkowa pomieszkiwal z Ozziem i jego polowica, dopoki nie znalazl sobie mieszkania. Ozzie mial zawodowa slabosc do A, bo A mimo woich umiejetnosci, ktore na pewno byly niezle gatunkowo, nie posiadal szerokiego asortymentu narzedzi w swojej skrzynce narzedziowej i po proatu sie u nas sprawdzil. Ozzie jest prawdopodobnie jedyna osoba, ktora za A profesjonalnie tesknila)
- No wlasnie, podczas gdy rzecyzwistosc wyglada duzo bardziej siermieznie i zeby polatac trzeba sie troche napracowac przed, a jeszcze wiecej po.
- Masz racje Ozzie, wczoraj myslalam wlasnei o tym, ze latanie jest troche jak jazda konno - wiesz, ze to nie samo wsiasc, pojezdzic, zsiasc (bez zaliczania gleby ;)) i do widzenia. Trzeba tez sie napracowac i przed i po.
Zaskoczony zapewne blyskotliwoscia mojego przykladu, Ozzie zamilkl.
Przytepujemy do mycia samolotu, plyn jest wyjatkowo gowniany, a ze ja mam troche OCD, to po chwili slysze...
- Wiesz, nie musisz tego jakosc szczegolnie szorowac, chodzu tylko, zeby zmyc pozabijane robactwo.
- Tak wiem, ale co zmyje jednego zabitego to przylatuje 5 zywych!
..... chwile czyscimy sokola w ciszy
- Argh!!
- Co sie stalo? pyta niewinnym glosem Ozzie
- No przesz calkiem zbednie zmywalam z siebie te benzyne, skoro teraz mi robisz prysznic...
- No wiesz, w koncu w ekskluzywny serwis - lot Vipowskim samolotem, a mycie i prysznic z beznyny jest calkiem gratis.
- Na prawde?!?! No to interesy zycia zrobilam ;)
No i teraz wszystko jasne, po prostu Ozzie musial dopilnowac, zebym porzadnie zmyla z siebie te benzyne.
Podniebny Sokol, aka LearJet dla ubogich ;)
Ale to jeszcze nie byl koniec,  bo jak wepchnelismy samolot do hangaru, to okazalo sie, ze pole lotnicze zamyka swoja dzialanosc - klub szybowcowy, a takze szkola juz zamknely swoje podwoje, wszystkie samoloty byly w hangarze, wiec Ozzie wykoncypowal, ze malo mu bylo cwiczen i postanowil zamknac hangar.
Hangar niczego sobie, wprawdzie temu na najwieksze samoloty osobowe do piet nie siega, ale i tak jest imponujacy.
Hangar posiada wrota z czterech segmentow zlozone, wiekowe bardzo i z jakims skomplikowanym ukladem przekladnie w kazdej czesci i sa to wrota zamykane niejako recznie.
Ozzie przyniosl Korbe i rzecze:
- Jak chcesz to mozesz juz isc, a ja zamkne wrota.
- Jeszcze czego. Ja tez chce zamykac wrota.
- ???
Zdebialy Ozzie popatrzyl na mnie, calym soba oddajac wiernie znak zapytania.
- No wiesz, w zyciu nie mialam okazji zamykac wrot od hangaru i szanse, ze jeszcze kiedys mi sie taka trafi sa niezbyt wielkie.
Poza tym, czego juz nie powiedzialam, dzwieczal mi w glowie takie zart
"Zginal smiercia lotnika, przytrzasniety drzwiami hangaru"
ktory w swietle owych wrot nabieral nowych niespotykanych wymiarow...
Chyba oczywiste, ze musialam przetestowac zasade dzialania.
Ozzie przyjal moje wyjasnienie bez dalszych pytan i po ruszeniu wrot numer 1, oddal mi kontrole nad Korba.
No i teraz zagwozdka. Jak on krecil to wrota przesuwaly sie gladko i cicho, mimo wieku i rozmairu.
Ja wzielam sie do roboty ja, zaczely stekach, kwekach, przeskakiwac i w ogole stawiac opor.
wykonalismy zmiane, wrota lagodnie jak baranek, taki troche wyrosniety, przesuwaja sie zgodnie z zyczeniem krecocago.
Ja - znowu narowiste, skrzypica.
Wrota-szowinisci?
Czy moze to ja nazbyt energicznie macham?
No ale pozasuwalismy wrota.

(Owszem sila bezwladnosci te wrota jada... dalo bysi niemi przytrzasna, to znaczy moze nie tymi, ale w ogole czemu nie, bo te drzwi mialy duzo luzow na przekladniach i nie domykaly sie hermetycznie.)

Mysli moze ktos, ze to koniec?
Hahahahahahahaha... nic bardziej mylacego.
Otoz te wrota, jakby nie byly wystrczajaco ciezkie, trzeba jeszcze poblokowac...
No i teraz ciekawostka.
Bo blokady stanowczo wymagaja pracy zespolowej. jedna osoba chocby sie ze...erm.... skichala nie dokona tego bez utraty zmyslow. Bo jest tak:
Dopchnac wrota na miejsce z zewnatrza, obleciec pol hangaru dookola, wejsc bocznym wejsciem, dopasc wrot, sprobowac upchnac bolce blokujace, wrota w tym czasie nieco sie rozsunely, od srodka nie da sie ich dociagnac, bolce nie wchodza. Wyjsc na zewnatrz, dopchnac te wrota, popedisc do srodka, wrota znowu nieco sie rozsunely, bolce nie wchodza...
Syzyf z tym swoim glazem to przy tym  lagodna rozrywka...
My zrobilismy to tak.
Ja pozostalam w srodku z bolcem, Ozzie poszedl z Korba na zewnatrz.
I wszystko byloby super, gdyby nie to ze ja jego slyszalam, a on mnie nie. Takze moje krzyki type "w lewo, jeszcze troche w lewo!! teraz w prawo bo z daleko!!" obijaly sie radosnie o wszystki sciany hangaru, a na zewnatrz nie dochodzilo nic... walenie w drzwi tez nic nie dawalo, bo z moim nikczemnym wzrostem nie siegalam ponad wysokosc mechanizmu do przesuwania wrot.
No ale jakos sie udalo skoordynowac dzialanie, bez latania w te i wewte metoda Syzyfa.
Tak, ze jesli ktos mial zludzenia ze to latanie to wyglada tak rozkosznie i luksusowo jak na filmach, niech przestanei tyle filmow ogladac :D.
Nastepne latanie za miesiac z haczykiem... Ja juz sie ciesze, a Wy?

Saturday 2 July 2016

Czy mRufa moze byc Jezem, czyli Niszczyciel mRufa wrocil i chwilke tu pobedzie

Otoz od paru tygodni mam znowu faze typu "gdzie sie ruszy, tam sie prószy"
Po kolei ani tez wszystkiego nie dam rady opisac, bo tak duzo sie dzialo. Ale zaczne od Jeza.
Otoz bylam na Planecie Ojczystej. 8 dni tam bylam.
Pojechalam jak sie zaczela ktoras tam z kolei fala upalow. Mnie fale upalow nie sluza bo jednak nie jestem modelem cieplolubnym.
Szczegolnie nie sluza mi upalne noce, a o ile Wyspa nie rozpieszcza - no umowmy sie ze 18 w nocy w ostatecznosci mozna przezyc, nawet nie spiac, bo duzo tych nocy nie bedzie, ale takie 24-26 w nocy to juz dla mnie troche duzo... A juz poranki o 4 rano bo slonko ciekawie zaglada do okna sypialni i podgrzewa atmosfere to jednak nie na moje nerwy.
Moje dawne mieszkanie, obecnie zajmowane przez Fadera ma jednak taki myk - otoz w przyplywie gotowki, po kupieniu lokum zainwestowalam w rolety zewnetrzne. Takie jak u Margi mniej wiecej tylko otwierane recznie. Na wszystkie okna. Oraz na drzwi na taras ;).

Te od drzwi na taras to nawet mialy korbke, bo bedac uzbrojone w dluga rolete nie byly przyjemne do odsloniecia recznie. No i pare lat po mojej migracji, od nieotwierania wziely i sie zaciely. Zaciely to zaciely, moze sie uda odblokowac pomyslam Fader i przylozyl korbce moment obrotowy godny ferrari. Korbka sie poddala, ale niestety plastykowe zebatki z rolety juz nie zniosly naporu i sie pokruszyly. Nie zrazony naglym oporem Fader moment przykladal nadal i osiagnal tyle, ze owszem, roleta sie uniosla... tyle ze nie od ziemii, a tworzac szpare na wysokosci oczu... - listewki roletowe sie rozdzielily, bo dol tkwil na swoim miejscu niewzruszony - zaciecie nastapilo wlasnie tam na dole... Tym sposobem zyskalismy parawan. Nie bylo to idealne rozwiazanie wiec Fader opuscil ten podniesiony kawalek na swoje miejsce i drzwi staly sie permanentnie zasloniete. Zima to nawet bylo fajnie bo mozna bylo otworzyc drzwi i wpsucic przez szczelinki swieze powietrze, ale wychodzic na taras mozna bylo wylacznie przez okno... Temat zostal zalatwiony w lutym, kiedy wezwalam zdalnie specjaliste - jakby co polecam - moge podac namiary na priwa - dziala w Stolycy i okolicy - ktory za skromna kwote wymienil polamane mechanizmy i wymienil rozszarpana listewke rolety na nowa.

No i te rolety zewnetrzne uratowaly moja psychike, bo po dwoch dniach prawie nieprzespanych nocy wpadlam na pomysl, zeby opuscic rolete. Pierwsza proba byla dosc zalosna bo oczywiscie poluzowanie tasmy nic nie dalo - roleta byla wcisnieta porzadnie u gory.
Zaradzic temu mozna pociagajac recznie za dolna krawedz rolety. Proste.
Jak ktos ma 180 cm wzrostu i dlugie rece, to nawet bez pelnego otwierania okna tylko z uchylu.
Ja nie mam. Ani jednego ani drugiego. Mam wzrost o 10 cm wiecej od siedzacego psa i rece zupelnie normalnej dlugosci. Wlazlam za tem na lozko.

Niestety okazalo sie, ze kicanie na lozku nic nie daje bo tej malpiej reki nie mam - wysokosc niby juz ok ale zasiegu brak.
Postanowilam otworzyc okno normalnie.
Na parapecie od lat nastu urzeduje kaktus od Smoczynskiej, ktory z malej drobinki wybujal na przeszlo 60 cm draga. Przesunelam go rozsadnie na strone drugiego skrzydla okiennego, myslac ze to wystarczy.
Szarpnelam za kno celem otwarcia go, uslyszlam jakis selest, katem oka zlapalam jakis ruch i poczul okropna nieprzylamnosc na prawej dloni - tej ktora trzymalam klamka okna.
Lewa reke podtrzymywalam firanke.
Coz sie stalo?
Otoz nie wzielam pod uwage, ze rosnac kaktus wykonal odchylenie i jego wierzcholek nie trzyma wcale pionu z korzeniem tylko nadal opiera sie na otwieranym oknie...
To znaczy w tym momencie wierczholek byl solidnie wbity w bok mojej prawej dloni.
Oczywiscie nie tkwilam tak wrosnieta w podloge tylko wyszarpnelam sie spod kaktusa i moim oczom ukazal sie widok nieczesto spotykany - otoz moja reka byla uzbrojona w jakies 50 kolcow, moze wiecej.
Katem umyslu przemknela refleksja 'no tak w koncu wylazi ze mnie wewnetrzny jez'.
Z ust wyrwalo sie rzeka sporo kolokwializmow, ze az zainteresowal sie nimi Fader.
Pokazalam mu Jeza i przytapilam do usuwania kolcow bo jednak nie bylo to przyjemne, a wrecz bardzo nieprzyjemne. Oczywiscie polowa kolcow sie ponadlamywala i zakotwiczyla we mnie (po przeszlo tygodniu mam jeszcze kilka tych ulomkow w sobie), a na miejsce kolcow pojawily sie natychmiast kopczyki reakcji na zawartosc tych kolcow. Ten kaktus mianowicie ma irytujacy zwyczaj strzelac kolcami w przeciwnika - nie byl to pierwszy raz kiedy strzelil nimi we mnie, ale zwykle byly to 2-3 kolce...
Dlon dostala silna masc antyhistaminowa i przeciwzapalna, a kaktus nakaz eksmisji przez pocwiartowanie. A ja podjelam kolejna probe opuszczenia tej cholernej rolety i otworzylam okno.

Oknow otwiera sie na strone lozka, wiec znowu stracilam przewage wysokosciowa.
Ale nic to. Przewidzialam to juz w marcu i kupilam u Szweda taki stolek-schodek, co i w domu mam. Przynioslam go, wlazlam, pociagnelam, poszlo!
Juz jestem w ogrodku, juz witam sie z gaska....
a tu ZONK!
Cos blokuje rolete w polowie okna.
Kurde co jest??
Przygladam sie badawczo... Ach! Mam! termometr przyklejony do ramy drugiego skrzydla okna wystaje na tyle, ze blokuje te cholere.
W tym momencie poskarzylam sie na glos, zrezygnowana i uslyszlam od Fader "to oderwij go w cholere on i tak zle pokazuje temperature!"
Poczulam sie rownie rozbawiona jak i poirytowana, bo mnie karze sie wyrzucac kazdy nieuzywany/malo uzywany przedmiot, a samemu sie trzyma termometr, ktory jest popsuty (jako jeden z 3 zewnetrznych w domu).
Myslac, ze siegne do tego termometru uchylajac lekko drugie skrzydlo okiennie (co pewnie by mi sie udalo, tylko nie przewidzialam jednego - nadal nie posiadam malpiej reki...) szarpnelam za to okno, uchylam i dociera do mnie jego rozmiar - bo to takie okno dzielone 1/3-2/3, i wlasnie mierze sie z tym wiekszym skrzydlem.
Troche zamarlam wewnetrznie, ale zewnetrznie ciagne dalej. Otworzylam jeszcze troche i uszom mym dobiegl churgot okropny.
Zamarlam i po chwili spojrzalam na podloge nieco oslabla - zegarek z alarmem ktory od jakiegos czasu z uporem maniaka lapie czas Wyspowy, czyli jest cokolwiek bezuzyteczny, wiec postawilam go na parapecie, zaliczyl twarde ladowanie.
W tym momencie troche mi przeszla chec zamykania rolety i chyba odpuscilam sobie na jeden dzien.
Kolejna nieprzespana noc jednak wymusila dalsze proby uruchomienia rolety, wiec po prostu otworzylam okno, to duze, urwalam termometr i opuscilam rolete do konca. Reszta nocy byla juz duzo mniej meczaca :).

Tydzien pozniej, juz na Wyspie zabralam sobie do pracy jako przekaske pojemniczek czeresni. Zwykle z czeresniami jest taki problem ze trzeba gdzies ogonki i pestki wyrzucac. O ile ogonki to maly pikus, wrzucam je do biurkowego smietnika z puszki po krowkach, to pestki stanowia lekki problem - otoz w biurze zle widziane jest spluwanie nimi bez umiaru, ja osobiscie uwazam spluwanie w garsc za nieestetyczne, poza tym garsc sie robi lepka i poplamiona - u nas zwykle sa czeresnie gleboko czerowone.
Tym razem jednak, poniewaz jestem dreczona wysypka alergiczna, popijam sobie wapno. Wapno mam tak w blistrach jak i w tubce. Tak sie zlozylo ze akurat zakonczylam tubke i mialam ja przygotowana dowyrzucenia.
Wymyslilam zatem  ze bede spluwac do tubki, co oszczedzi mi latania z kazda pestka do kosza, a wspolbiurkowcom widokow mnie plfajacej krwista pesteczka w garsc.
Jak wymyslilam tak wykonalam.
Wszystk oszlo swietnie. Niestety kilka czereasni pylo nadgryzionych zebem zepsucia wiec fragmety owockow tez wyladowaly w tubce.
Przyszedl kolega, podjadl czeresni i zachwycil sie pomyslem tubki na pestki, co tym bardziej mnie ucieszylo.
W planach mialam wyrzucenie tubki do smieci przed wyjsciem, ale niespodziewanie wychodzil ze mna Urosz i zagadawszy sie zapomnialam, ze na biurku, w puszcze po krowkach tkwi zamknieta szczelnie tubka pelna pestek, ogonkow oraz paru kawalkow nadpsutych owockow.
Wygladalo to mniej wiecej tak:

Tubka z wapnem - tu widac nowa bo ta zuzyta juz w smieciach - byla dluzsza a pare centymetrow, w puszce, nachylona pod katem 45 stopni. Zwracam uwage na moj kultowy kubek do picia trucizny aka Maxa.
Nastepnego ranka do pracy przyszedlszy z zaskoczenie zauwazylam, ze na podlodze obok mojego krzesla lezy przykrywka od tubki, ale nic mi jeszcze nie zaswitalo... rozpakowalam sie i siadajac zobaczyla cos katem oka w na podlodze tuz obok mnie... patrze... pestka od czeresni, elegancko podsuszona.
Tu juz cos mnie tknelo, rozejrzalam sie dokladnie, a tych pestek kilka jeszcze lezalo na podlodze - nie duzo, ale dosc daleko do siebie. Wtedy dotarlo do mnie co sie musialo stac - otoz skonstruowalam organiczna wyrzutnie z opoznionym zaplonem - o ile zatyczka byla ciezka i daleko nie poleciala to pesteczki metoda 'na odlamkowy' wystrzelily dosc dziarsko.
Ostatnia odkrylam kolo poludnia jakies 5-6 metrow od wyrzutni!!
Domyslilam sie  ze to fermentujace resztki owockow w cieplym, ale nie goracym biurze w weekend wykonaly dobra robote i w ktoryms momencie wykonaly efekt katapulty lub tez wyrzutni.
szczesliwie nikogo nie bylo w weekend w mojej czesci Kolchozu bo siniak pod okiem mozna bylo od pesteczki zaliczyc... O ataku serca nie wspominajac ;)