Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Monday 29 August 2016

Horror w Kolchozie, czyli czemu nie warto wkurzac mRufy

Wrocil z zakupow i przyniosl mi maslo i skony serowe. Wygladal zupelnie normalnie, jak na niego - twarz skrzywiona, wlos nieco zwichrzony, nic nowego. Podziekowalam, uiscilam, zostawilam za fatyge i poszedl sobie, zupelnie normalnie.
Poszedl do siebie z torbami sprawunkow.
Nic nie zwiastowalo krwawej jatki, jaka nastapila po 10 minutach.
Nie widzialam jak wracal - poszedl do kuchni.
W miedzyczasie przyszla Ona. Podeszla do sasiadki i zaczela tym swoim irytujacym szczebiotem znecac sie nad nia.
Cala soba wyczekiwalam mojej kolejki, bo wiadomo bylo, ze jak ruszy to nikomu z nas nie odpusci.
Skonczyla znecanie sie nad sasiadka i zamiast przyjsc do mnie, jak sie tego spodziewalam, poszla dalej.
Zerknelam w jej kierunku i dopiero wtedy go zobaczylam.
Szedl znowu do siebie, ale wygladal jakos inaczej, ale nie widzialam jego twarzy tylko plecy nieco bardzie zgarbione niz zwykle i krok jakby troche bardziej ociezaly.
Ogarnal mnie trudny do zdefiniowania niepokoj i napiecie.
Ona ruszyla za nim, ale sasiadka, widocznie nie do konca zmaltretowana cos za nia zawolala.
Przystanela (Ona) i tym swoim swidrujacym szebiotem kretynki na dopalaczach cos odparla, wybuchajac co slowo perlistym rechotem, ale nie sluchalam, wpatrzona z rosancym niepokojem w jego plecy.
Uslyszlama dopiero co Ona mowi jak juz bylo za pozno...
"No chyba, ze ON postanowi popsuc siec"
Zatrzymal sie.
Mnie do towarystwa zatrzymalo sie serca.
Z napieciem wpatrywalam sie jak odwraca sie do Niej, unosi trzymany w reku noz rzeznicki i pyta martwym glosem:
"Co mowilas ... ??"
Ona zamarla, zbladla, wydala przyduszony jek, probowala sie ni to wycofac ni to odwrocic, pewnie uciec, ale bylo juz za pozno...
'Doigrala sie' zdazylam tylko pomyslec zanim.............

-------------------------------------------

A tak na prawde wygladalo to tak:
Napisalam do Urosza:
"Poszedles na polowanie?" bo byla pora lunchu, a kantyna nie miala do zaoferowania kompletnie nic... Nic jadalnego znaczy, bo ludzi bylo tam co niemiara i wszyscy jacys tacy nadeci i rozdraznieni, pchali mi sie pod rece mimo, ze nic nie zameirzali brac z polki ktora badawczo ogladalam. Wrocilam wiec do siebie i zauwazylam ze moi okolicznosciowi lunchowi kompani znikneli. No to napisala,
Zadzwonil mowiac, ze tak, poluja w okolicznym supermarkecie i co bym chciala. Zlozylam swoje zapotrzebowanie.
Wrocil i przyniosl mi moje sprawunki, przyjal naleznosc, wygladal normalnie - twarzy skrzywiona w szerokim usmiechu, wlos nieco zmierzwiony...
W miedzyczasie przyszla Ona - szefowa mojego szefa, roboczona nazywana przeze mnie Horror. Podeszla do sasiadki i zaczela tym swoim irytujacym szczebiotem znecac sie nad nia.
Cala soba wyczekiwalam mojej kolejki, bo wiadomo bylo, ze jak ruszy to nikomu z nas nie odpusci.
Skonczyla znecanie sie nad sasiadka i zamiast przyjsc do mnie, jak sie tego spodziewalam, poszla dalej.
Zerknelam w jej kierunku i zobaczylam Urosza.
Wygladal jakos inaczej, ale nie widzialam jego twarzy tylko plecy nieco bardzie zgarbione niz zwykle i krok jakby troche bardziej ociezaly.Szedl wolniej i jakos tak z namaszczeniem.
Ogarnal mnie trudny do zdefiniowania niepokoj i napiecie.
Horror ruszyla za nim, ale sasiadka, widocznie nie do konca zmaltretowana cos za nia zawolala.
Horror przystanela i tym swoim swidrujacym szebiotem kretynki na dopalaczach, chichoczac glupawo cos odparla, ale nie sluchalam jej, nadal wpatrzona w plecy Urosza, marginalnie myslac, ze idzie jakos dziwnie - tak wolniej, bardziej posuwisto i jakis taki bardziej przygarbiony niz zwykle.
Horror, zawolana przez sasiadke odpowiadala jej, smiejac sie jak to ona - sztucznie i halasliwie, wiec ja wyparlam. Uslyszalam co mowi dopiero jak padlo jego imie:
"No chyba, ze Urosz popsuje siec!"
Urosz zamarl, na dzwie swojego imienia, bo nie uslyszal calej obelgi, odwrocila sie powoli, a w jego rece, przykurczonej nieco dostrzeglam najwiekszy rzezniki noz jaki byl w naszej kuchni.
"Co mowilas Horror??" zapytal martwym glosem.
Horror odskoczyla, zlapala sie za gors, wydala przyduszony okrzyk, a wyraz jej twarzy zrekompensowal mi wszystkie zlosliwosci jaki mi zrobila od pol roku...
Kobieta byla przez ulamek sekundy doslownie posrana za strachu.
'Doigrala sie' zdazylam tylko pomyslec, zanim...

...na ten widok ryknelam gromkim smiechem, ropetujac burze rechtu wokolo.
Urosz zerknal na noz wymownie, na Horror rozbawiony i dodal
"A tak, musze porozmawiac z moim szefem"
I odallil sie goniony salwami smiechu.
Oczywiscie nie bylabym soba gdybym nie zawolala:
"Prowadzic ryzykowne zycie Horror..."
Sasiadka ochlonawszy z szoku i smiechu, chciala mi zaimponowac nie wiem czym i rzekal na stronie:
"Czy to nie jest Health and Safety Hazard tak chodzic z nozem? Myslisz, ze jemu wolno z takim duzym nozem chodzic?
A, ze sasiadki nie lubie to odparlam stoicko:
"To? Powinnas zoabczyc ten, ktory ja nosze w torebce, tak, ze wiesz uwazaj z czym do mnie startujesz"
Sasiadka zamarla, opadla jej szczeka i na te krotka chwile uwierzyla, ze nosze kose w torebce.
Torebek nie nosze, dodam, a kose przestalam nosic mniej wiecej w 2003-4 roku. A w ogole na Wyspie sa obostrzenia i o ile scyzoryk przejdzie, to juz noze otwarte czy sprezynowe wzbudzaja podejrzenia.
Popukalam, sie jej w czolo i wybuchnelam smiechem, bo coz jeszcze mozna bylo zrobic.
Incydent smiechowo-dreszczowcowy mial ciag dalszy pod koniec dnia.
Otoz Urosz zamiarowal sie ze mna zabrac do domu. No i teraz nie wiem czy bylo piatek czy czwartek, ale chyba piatek. Bo we czwartek tez sie zabral ale na tzw impromptu, czyli na spontanie, wykorzystujac, ze latanie zostalo odwolane.
Jak sie okazalo Horror slyszala moja wymiane z sasiadka, a przynajmniej te czesc ze noszeniem wiekszego noza w torebce.
Urosz nadciagal zawadzajac po drodze o inne osoby, a ja korzystajac z chwili cos tam pisalam, ewentualnie gledzilam z Przebrzydluchem przez telefon, na tematy sluzbowe.
Urosz przerywa rozmowe z kims, mowiac ze musi pilnowac zeby mu szofer(ka) dyla nie dala i sunie w moim kierunku.
"A co, z mRufa masz zamiar jechac? zapytala Horror.
"No"
"I ty liczysz na to, ze dojedziesz do domu??" zapytala natretnie Horror, po tym jak Urosz zaparkowal juz przy moim biurku, wlaczajac opcje czekania.
"A co? Masz na mysli ten noz, ktory ona nosi w torebce?" Zazartowal Urosz.
Tu Horror zadowolona ze zlosliwosci kiwa glowa z tym swoim wkurzajacym usmieszkiem.
Przypomnialam sobie jej mine i smiertelna bladosc na widok noza rzeznickiego, poprawil mi sie humor i rzeklam gromko acz z politowaniem:
" Daj spokoj Horror, miejze troche wiary we mnie, wszak swojego wspol-centro-europejca nie zaciukam, jakas lojanosc przeciez obowiazuje."
W ten sposob wprowadzajac element niepewnosci, czy jako szefowa mojego szefa ma szanse na jakakolwiek ulgowa taryfe jak wpadniemy w szal krwiozerczy, zakonczylam tydzien pracy.
No prawie, bo 2 godziny pozniej bylam z powrotem w Kolchozie probujac nadrobic niedorobki cudze i skleroze wlasna :D.
Dzis zatem troszke inaczej i dosc krotko, ale bez obaw, to ostatnie to chwilowe, gdyz temat nie wymaga wielu dygresji ni dywagacji.

Monday 22 August 2016

Festival of Randomness, czyli mRufa nadal ma gosci...



Festival of randomness...
No nie da sie tego inaczej nazwac wiec pozostaje mi tylko przeprosic za zingliszenie tytulu.
Random czyli losowe i moglabym powiedziec losowe, ale z jakiegos powodu nie ma to takiego wydzwieku jak slowo “Random”.
Jak ktos pamieta delfinka lewitujacego na srodku Grochowskiej w Stolycy to wlasnie tego typu zdarzenia sa okreslane jako Random.
A w ciagu jednej doby pierwszego tygodnia sierpnia spotkaly mnie dwie takie wlasnie rzeczy, a w ostatnich tygodniach bylo ich miliony. Wiekszosci juz nie pomne bo nie zapisywalam a teraz widze, ze jednak powinnam.
Opowiem zatem o pierwszym dniu.
Otoz pojechalismy nad morze. Z moimi Goscmi aka Turystami czyli CO plci meskiej i jega Macia. Tym razem bardziej takie oceaniczne. Precyzyjnie nad Kanal Bristolski, ale nie do Bristolu.
Chcieli moi goscie zobaczyc tamta strone wybrzeza, to im to umozliwilam i wywiozlam na promenade w Weston-Super-Mare.
Wybralam sie tam kiedys, przed laty losowo i odkrylam, ze to najwspanialsza szeroka plaza piaszczysta jaka w tym kraju widzialam.
Owszem mozna dyskutowac, ze plaza w Mussleburgh jest rownie duza, a moze piekniejsza, oczywiscie, ale zwracam dyskretnie uwage, ze Mussleburgh jest w Szkocji. A co za tym idzie w innym kraju niejako ;)
Tak, ze tak. Weston-Super-Mare.
Pojechalam tam po raz drugi po pewnym czasie, bo zstraszliwie bylam spragniona morza, poza tym tesknilam za moim wowczas lubym, a nie mialam czasu pojechac az do Lands End – najblizej do niego (bo tenze, wowczs jeszcze luby zamieszkuje Wschodnie US of A), wiec wybralam kompromis – mianowicie najblizszy dla mnie punk sotsownego wybrzeza. I pojechalam.
Dojechalam, a oczom moim pieknym ukazal sie widok szokujacy...
Swojego nie moge zlokalizowac, wiec powyzej fotka z http://travellingdreams.com/wp-content/uploads/2013/08/Weston-super-Mare-2.jpg

W pierwszej chwili przez mysl przeszlo mi nawet, ze moze sie na mnie obrazilo, albo ze moze poprzednim razem mialam halucynajcje, widzac morze na koncu plazy...
Ale rzecz jasna, dotarlo do mnie w koncu, ze po prostu mam doczynienia z odplywem klasy Jedi conajmniej.
Ten odplyw spotykalam jeszcze kilka razy no i w tamta srode tez.
Okazalo sie, ze mimo moich prob wyciagniecia spiochow z gawry, nie wyruszylismy przed 9.30 i w efekcie do oddalonego o pare godzin jazdy wybrzeza doturlalismy sie idealnie jak wlasnie sie odplyw konczyl klasc na brzegu i przygotowywac do kilkugodzinnej drzemki.
Weston-S-Mare ma tyle plazy, ze nawet w obecnym szczycie turystycznym dwa kawalki udostepniaja rowniez dla samochodow. A co, samochod tez czlowiek i lubi sobie tylek na slonku pogrzac i w piasku oponka pogrzebac.
Moj obecny bolid nie mial jeszcze okazji po plazy jezdzic – tak, poprzednim jezdzilam – Niebieska Strzala jezdzila sobie po plazy w okolicy Inch (Emeral Island). Nie pamietam dokladnie ktora to byla plaza, ale z wielka przyjemnoscia po zaparkowaniu na zwyklym parking odkrylam (tzn najpierw zbaranialam na ten widok rzecz jasna), ze jedna stona od wejscia jest zamieszkana przez samochody i co wiecej, ze jezdza one po piasku bez ograniczen. Oczywiscie czym predzej skorzystalam z tej atrkacji i moglam sie pochwalic, ze moj pojazd zabieram wszedzie, nawet na plaze.

A czy donosilam, ze bylo to w lutym? No wlasnie.



Ale wracamy blizej wspolczesnosci – otoz tym razem zaparkowalam strategicznie, niedaleko automatu parkingowego i juz calkiem niechcacy na przeciwko wjazdu na  plaze samochodowa – czyli parking na piasku.
Jedynym powodem, nie wjechania przeze mnie na plazowy kawalek byla mysl, ze nie wiem kiedy bedzie przyplyw, a teren byl oznaczony miejscami w ktorych mozna parkowac do 18tej – blizej linii wody i po 18tej – blizej promenady z ulicznym parkingiem.
Automat okazal sie popsuty, ale szczesliwie obok wjazdu na parking plazowy byla budka z bialkowym automatem parkingowy, ktory bez oporow zainkasowal naleznosc.
Pozniej pogratulowalam sobie w duchu gdy okazalo sie, ze stojac NIE na piasku, mam go tylko na uszczelkach okiennych i progu bagaznika oraz pod klapa do wysokosci tylko 1 metra... Ci z plazy samochodowej zdaje sie zgarniali grube warstwy tego specjalu z dachow...
No ale na razie zaledwie dojechalim, zaparkowalim i poszlim w kierunku molo.
Mlodziez zostala wypuszczona na swobode i polazla – tzn moj Chrzesniak Osobisty i jego dlugie nogi.
Dostali godzine i w ramach tej godziny obskoczyli calkiem spory kawalek miasteczka oraz okolicy, a my, stateczne matrony – Osobista i Chrzestna polazlysmy na to molo, ktore... okazalo sie PLATNE! Troche mnie to rozjuszylo, no bo do licha ciezkiego, nie dosc  ze wszystkie atrkacje na tym molo sa platne to i sam fakt lazenia? Bylam na tym molo za kazda wizyta i wyglada, ze jest ono platne w sezonie wakacyjny wylacznie.
No juz trudno, zaplacilysmy haracz i poszlysmy sie przejsc i popatrzec na dno morza, zwykle oku ludzkiemu niedostepne.
Po pewnym czasie jak nas juz geby zabolaly od gadania, a nogi od stania i udalysmy sie na sam koniec budynku zwienczajacego molo, do Tiffaniego.
Nie chodzi o sklep z diamentami, tylko o restauracjo-kawiarnie zwana ‘tea room’em o nazwie Tiffany’s.
Prawda, ze urocze? Szczegolnie jak sie to zobaczylo po fecie barw, swiatel oraz jarmarcznej muzyki hali gier.

Wstepnie z mysla o spozyciu Tea for Two, ale w koncu zakonczylo sie na lunchu.
Tu niezbedna jest dygresja bo w tym Tiffany’s room bylam po raz trzeci i zawsze usilowalam w nim cos spozyc, a sukcesem te proby zakonczyly sie tylko dwa razy – wew ostatnia srode i kilka lat temu .
Otoz miejsce widok z okien ma czarujacy – wysuniete dosc daleko w morze, ale nie na tyle zeby je bylo widac podczas odplywu, z fajnymi widokami  i... wystrojem godnym Mozaiki z lat 60-80tych... Krzeselka konferencyjne zdecydowanie z tego okresu, stolom tylko braklo ceraty, poza tym nic nie roznia sie od przecietnego baru mlecznego, okna zdaje sie w aluminiowych framugach i obsluga na poziomie, powiedzmy, pani Basi z WIPowskiego bufetu na mojej Alma Matter, latajacej ze scierka i poganiajaca klientow z tym, ze w negatywie – czyli prawie zerowe zainteresowanie obslugi Twoim padlem od 3 dni zajmujacym stolik przy oknie.
Po posilku, ktory dodatkowo uatrakcyjnila nam kontrolna wizyta kelnerki 15 minut po przyjeciu dodatkowego zamowienia z pytaniem czy czegos nam jeszcze z zamowionych rzeczy brakuje, bo im wlasnie komputer sie popsul i sprawdzaja co nie zostalo zrealizowane... udalismy sie:
a) odgruzowac pojazd z piachu ktory wlazil wszedzie...
b) pocalowac klamke w Glastonbury Abbey jak sadzilam (moim zdaniem bo zdawalo mi sie, ze o 17tej zamykaja, a my wg Nawidakcji mielismy dojechac tam 16.50)
Droga nie obyla sie bez atrakcji gdyz duzy obszar pomiedzy Weston-S-Mare a Glasto byl zamkniety dla ruchu. Polegalo to na tym, ze byla sobie tabliczka mowiac “Droga przed toba zamknieta, wybierz inna”. Wybieralo sie inna, jechalo zgodnie z nawidakcja i po kilku-kilkunastu milach pojawiala sie blizniacza tabliczka, a wybor drog do wybrania kurczyl sie drastycznie.
Po 4 takich petlach czasoprzestrzennych, wykonalam swoj stary numer – mianowicie ignorujac Nawidakcje pojechalam zgrubsza prosto przez jakies 20-30 minut, az nawidaktor przestal sugerowac zawrocenie i pozwolilam sie prowadzic dalej.
Podroz oprocz moich wybuchow charakteru na objazdy i glupie rady Nawidakcji urozmaicila nam Rozmowa.
Jest jak juz wspomnialam Sroda.
Jedziemy przez jakies wadoly, drogi krete, narowiste i waskie.
Widoki ogolnie rzeskie i agrarne. Tu szarzujaca koza, tam znowu pies scigajacy sie z moim zderzakiem...
Zza zakretu nagle ukazuje nam sie widok ogromnego namiotu jakby festynowego, tuz obok cos w rodzaju stodoly, jak raz na impreze wiejska.
Mijamy to i w namiocie widac tylko jakies sterty stolow lub lawek, zero zywej duszy czy nawet transparentu z okrzykiem wyjasniajacym taki poterzny tektylny pawilon.
Kuzynka zagaja:
- Ciekawe po co to
- Moze jakis festyn, albo dozynki? suponuje ja.
- Ale puste bylo.
- No puste. Moze z wczoraj zostalo, albo na jutro szykuja.
- ...cisza...
- ... jeszcze chwila ciszy, w ktorej zaczynam wyczuwac konsternacje.
Kuzynka niepewnie dodaje:
- A moze na weekend?
- Chyba za wcze.... (tu dociera do mnie ze dzis jest sroda, a nie sobota i przyznaje) A moze i faktycznie na weekend.
- znowu troche ciszy
- A dlaczego nie na dzis?
- Co dlaczego? Odparlam niezbyt kulturalnie zakoczona.
- No ten festyn, dlaczego nie dzis?
- No bo przeciez pusto bylo i nic nie gotowe.
- Acha.
Kuzynka znowu po chwili dodaje:
- A to we srody nie robia, tylko we wtorki lub czwartki jak w tygodniu?
Tu dotarlo do mnie co sie wlasnie stalo...
W swoim zapamietaniu do rozmowy wypuszczalam tylko koncowe efekty mysli:
Mam wolne i jestem na wycieczce, a wczoraj bylam w pracy, znaczy dzis jest sobota. Jak jest sobota i pusty ten pawilon, jakby nic nie gotowe, znaczy pewnie albo z wczoraj nie posprzatali do konca, albo dopier szykuja na jutro. Albo na wesele, ale troche juz pozno dzis a jeszcze nie gotowe, wiec raczej nie.
-(...) Moze  z wczoraj zostalo, albo na jutro szykuja.
Dalej
- A moze na weekend?
 Na nastepny weekend? No bo ja wiem, moze, ale chyba jednak za wczesnie na to, co ona mysli, ze to festiwal w Glastonbury i trzeba sie tydzien szykowac?
- chyba za wcze....
Tu  dociera do mnie ze dzis jest srod,a a nie sobota i przyznaje jej racje, ze moze tak byc.
...A moze i faktycznie na weekend.
I dalej:
- A dlaczego nie na dzis?
- Co dlaczego? Odparlam niezbyt kulturalnie zakoczona
- No ten festyn, dlaczego nie dzis?
- No bo pusto przeciez bylo i nic nie gotowe.
No co ona nie slucha mnie chyba. Przesz jakby bylo na dzis to by juz sie dzialo bo jest juz godzina 15ta z gorszami i juz by sie szykowali do baletow. Przeciez to widac.
- A to we srody nie robia, tylko we wtorki lub czwartki jak w tygodniu?
Tu otworzylam gebe i zamknelam bez slowa, wsluchalam sie w siebie, nic, zadnych mysli... co ona mowila? Ze dlaczego we srody nie? Przeciez... Aaaaaa!!! Dzis jest Sroda.
Powrocilam umyslem do wlasciwej strefy czasoprzestrzeni i dostalam takiego ataku smiechu, ze musialam zjechach na pobocze bo splakalam sie z  tego smiechu jak bobr i nic nie widzialam.
Mac CO rowniez.
Mlody wyjatkowo taktownie chwile przysluchiwal sie naszem wyciu i pochrakiwaniu, mozliwe ze nieco sploszony widokiem stanu osoby, ktorej powierzyl swoj los w tej podrozy, ale nie odezwal sie ani slowem i nie zadal ani jednego pytania.
Spokoj Grabarza to przy nim byl objaw lekkiego podekscytowania.
Za zaskoczeniem w Glastonbury odkrylam, ze w miesiace letnie Abbey jest otwarte to poznych godzin wiec moi goscie mieli okazje sobie pozwiedzac, a ja dokonac na spokojnie zakupow w raju hippisowko-new age'owym.
Nastepnie ruszylismy w szerokopojetym kierunku domu.
Drobiazgi w postaci robot drogowych ktore rzucaly sie na nas z kadej strony pomine bo juz go poruszalam (objazdy dotyczyly tego samego rejonu co do Glastonbury), razem z faktem ze moja nawidakcja postanowila sprobowac sie ze mna na upartosc...
Chyba jednak nie wygrala bo odmowilam jezdzenia zamknietymi drogami.
W ramach zemsty trasa ostateczna poprowadzila nas przez moje poprzednie miejsce zamieszkania, bo... od roku nia zdolalam przeprogramowac lokalizacji “Dom” na obecny adres... ;)
Wieczorem, tego samego dnia probowalam zarezerwowac na czwartek skok spadochronowy bez skoku i bez spadochronu, czyli symulacje w komorze aerodynamicznej, dla mojego CO plci meskiej, bo w koncu udalo nam sie uzgodnic termin, tzn mnie udalo sie wydebic on mlodzineca konkretne potwierdzenie, ze tak, chce i tak moze byc we czwartek oraz owszem przyjada do mnie do pracy na czas zeby wyjechac i dojechac na czas.
A tam Zonk. Zarezerwowac mozna tylko na piatek lub dalej. No to sie zdziwilam jak rzadko bo we wszystkie poprzednie dni mozna bylo na nastepny dzien spokojnie, a czasem takze na ten sam dzien zarezerwowac.
Poddalam sie z mysla ze rano do nich zadzwonie. Zostawilam moim liscik, ze jak sie nie uda to biore na sobote i udalam sie do Kolchozu.
Zaczelam dzwonic. Radosny glos automatu plci meskiej, na ziolkach pokierowal mna przez centrum menu system:
Jesli lecisz z nami po raz pierwszy wybierz 1, jesli nie pierwszy 2
1
Ktore centrum skokow masz na ok: 1,2,3
3
Jesli chcesz porozmawiac o rezerwacji 1, jesli o czyms innym 2
1
Jesli  jest was 5 lub mniej 1, jesli wiecej niz 5 to 2
1
Jesli chcesz sie powiesci na kablu od telefonu 1 jesli wolisz w nami porozmawiac 2
2
Czekam.
...
...
...
Moj rachunek za telefon bedzie IMPONUJACY, bo 5p za minut plus standardowa taryfa
...
Zrezygnowana siadam
O! Cos cpyknelo.
- Halo, ktory ghrrrhrhrhrh service potrzebujesz?
- Hej, chcialabym zarezerwowac...
- To serwis awaryjny, ktory emergency service potrzebujesz? Straz pozarna, pogotowie czy policja?
ZBARANIALAM.
Dobrze, ze zdazylam usiasc bo przeciez bym chyba sie przewrocila.
Patrze szybko na ekran telefonu, jakies dziwne opcje mi sie pokazaly.
- Bardzo przepraszam, ale nie rozumiem co sie stalo – jestem w trakcie polaczenia automatycznego i myslalam ze wlasnie polaczylo mnie z operatorem, slowo daje nie wybieralam numeru emergency services
- W porzadku. Zegnam ozieble.
Nie mam pojecia jak to sie stalo, ale jakims cudem podczas czekania na jedno polaczenie, udalo mi sie policzkiem zawiesic to pierwsze i wybrac kolejne, uzywajac do tego cyferek z opcji w menu – patrz powyzej – z calej sekwencji ostatnie 3 sie tylko zuzyly.
Rozlaczylam sie i z tych nerwow dopiero po trzeciej probie osiagnelam faze czekania...
Moj rachunek bedzie wstrzasajacy, to pewne, bo na finalne polaczenie czekalam blisko 10 minut tylko po to aby sie nagrac.
O wlasnie ta opcja z powieszeniem sie na kablu to bylo wlasnie “Jesli chcesz zostawic nam wiadomosc wybierz 1”
Dodam tylko, ze oddzwonili, ale dopiero po poludniu kiedy juz podjelam decyzje i zarezerwowalam sobote.
We czwartek zamiast na skok bez spadochronu, moi przyjechalo kolo 17tej i udalismy sie na obiad, bo moj CO nie zdazyl nic zjesc i kiszki mu marsza graly.
Mamrotal nawet cos co sugerowalo, ze on by dzis wcale nie mial oporow isc do all you can eat orientalnego bufetu, ale ja nie jestem w stanie przebrnac przez ten buffet wiecej niz raz na rok, a norme wyrobilam z nimi jak przyjechali, a poza tym jego Mac juz jadla i wiecej nie chciala, to udalismy sie jednak do innego lokalu, ktory darze spora doza sympatii, mimo ze jedzenie u nich, nigdy jakies szczegolnie wyszukane ostatnimi czasy sie pogorszylo.
Zamowilismy napoje i w oczekiwaniu na nie studiowalismy menu – ja z rownym zainteresowaniem co moj CO albowiem nie bylam w tym lokalu tez juz z rok pewnie.
Mac mojego CO, ktora odmowila nawet pogrzebania palcem w przystawce, tez sie wczytywala z zapalem choc wlasciwie nie wiem po co.
Ciekawostka przyrodnicza, bo jako bezdzietna jednostka nie mam stosownych instynktow – czy wmawianie dziecku nawet mlodszemu, ze ma ochote na to na co ochote ma Mac, jest zachowaniem normalnym?
Bo od blisko dwoch lat jestem swiadkiem jak Mac mojego CO za kazdym spotkaniem wmawia mu albo sushi, albo krewetki.
A on nigdy ich nie bierze, tzn przy mnie.
Przy mnie ujawnilo sie, ze
a) lubi kanapki typu Sub oraz
b) zarcie Tex-Mexowe (wcale nie wiedzac, ze ja sie w tym specjalizuje nota bene, bo w goscinie u mnie sa po raz pierwszy, a wczesniej bywali w moim rodzinnym domu, gdzie zwykle serowalo sie nieco bardziej klasyczne potrawy.)
Ale nie w tym rzecz.
Przyszly nasze napoje i moj zostal podany bez przygod, a napoj Maci mojego CO wykonal numer zblizony do tej miski z spaghetti i klopsikami w Oz, pierdyknal na stol bokiem, halasujac jak Japonczyk przed walka, ale zaskakujaco nie tlukac szklanki, to sprawilo ze kelnerka drgnela, ba ja tez drgnelam, ale tylko altruitycznie bo jeszcz mnie sie nic nie dostalo, a pozostajaca jeszcze na tacy szklanka z napojem Mlodego postanowila nie byc gorsza i tez sie ozywila, zachwiala, stracila rownowage i przewrocila sie na tacy, lejac wokolo obficie zawartoscia.
Halasu bylo jakby potlukla sie cala krata szklanek, a nie stlukla sie zadna.
Za to wyszlo na jaw ile lodu nam do tych szklanek nawalili, bo ten halas byl wlasnie od lodu. Niestety ta druga ozywiona szklanka miala wieksze pole razenia i zalala moja torbe dosc obficie oraz nieco skromniej moja nogawke...
Szkoda mi sie zrobilo kelnerki, ale poniewaz nic sie nie stluklo, to pomyslalam, ze moze jednak nie poniesie strat.
Przenieslismy sie na sasiedni stolik i w chwili siadania za moimi plecami, w otwartej czesci kuchni ktos ozywil ciezko wyladowana blache lub sagan.
Skomentowalam to slowy “kurcze widac dzis taki dzien niefortunny”.
I przystapilismy do wyboru potraw.
Mlody wybral sobie cos, dopytawszy sie tylko  co to Cajun sauce, akurat moglam mu wyjasnic, bo pare razy jadalam, ja wzielam calzone, niezbyt trafione nadzieniem akurat, ale nikt mnie nie zmuszal wiec pretensji miec nie moge.
Mac CO przez caly ten czas saczyla swoj napoj (bo przyniesiono nam nowe, tzn im, bo moj ocalal).
Po posilku przyszlo do placenia i po paru kombinacjach i machaniu do siebie pieniedzmi oraz rzucani nimi na stol (przy komentarzach typu ‘Ty no wez, co tak rzucasz pieniadze na stol, to nie speluna’, ‘No wlasnie Mamo’) padlo pytanie ile dac napiwku. Mac CO orzekla, ze wcale bo nas oblali, na co ja wytknelam, ze jej nie oblali tylko mnie wiec niech sie nie wtraca, moj CO poparl sprawe mowiac, ze nalezy sie nagroda pocieszenia i ustalilismy, ze wlasciwie koncowke zostawimy, ale poniewaz tego nie powiedzielismy na czas to przyniesli nam te koncowke.
W tym czasie jak nic przypatrywala nam sie Karma...
Czekanie umilala nam Mac CO opowiadajac jak byla w delegacji z kolegami i poszli na obiad.
Usiedli, zamowili i nagle Kolega 1, wzial serwetka ze stolu i powiedzial: “Te serwetki to sie kladzie na kolana” i dokonal demonstracji. W tym momencie przyszedl kelner z jego obiadem i talerz podczas serwowania wykonal to co ta miseczka ze spaghetti i klopsikami, precyzyjnie nad kolanami Kolegi 1 i wyladowala mu cala zawartosc wlasnie na tej serwetce.
Kelner zdolal chyba tylko zabrac talerz i uciekl, bo na wiecej mu samokontroli nie starczylo, inny przyniosl Koledze 2 i Maci CO ich obiadki, Kolega 1 podniosl z kolan serwetke z calym posilkiem i polozyl na stole. Kolega 2 i Mac przystapili do posilku (dopuszczam ze tylko Mac mojego CO, bo ogolnie duzo ludzi jednak czeka z rozpoczeciem jedzenia az wszyscy dostana pozywienie), a Kolega 1 siedzial wpatrzony w zawartosc serwetki.
A Ty na co czekasz? zapytala go Mac CO
Na obiad.
A co Ci w tym nie pasuje? szczerze zdziwila sie Mac CO, bo podobno oprocz tego, ze byl do gory nogami to nic mu nie dolegalo.
I przy takim akompaniamencie ubawieni wyszlismy z lokalu.
W samochodzie odbyla sie dyskusja co dalej – wracac do O (oni) czy do domu (wszyscy). Stanelo na powrocie do domu i spacerach w miasteczku, a ja sobie pomyslalam, ze moze upieke ciasto (tak malinowo migdalowe) dla kolezanki bezcukrowej bo nastepnego dnia byly jej urodziny.
W domu:
Mlody wyprul na spacer upewniwszy sie, ze nic juz nie musi kupowac, a Mac CO pobrala ode mnia liste zamowien na zakupy bo nagminnie zapominalam kupic plyn do zmywania oraz gabki/zmywaki i tez wyszla. Po jakichs 3 minutach wraca, wzburzona i ze slowami, “dobrze, ze sprawdzilam bo przeciez wyszlam kompletnie bez pieniedzy.”
Przyjelam to do wiadomosci i przebieralam sie w stroj domowy juz polowicznie zdecydowana, ze piec jednak nie bede tylko spokojnie sobie zadzwonie do Fadera i poczytam w cichosci i moze nawet wczesniej pojde spac...
W koncu dociera do mnie jakas straszliwa szarpanina w salonie, ktory jest chwilowo goscinna sypialnia. Zagladam z pytaniem czy wszystko w porzadku...
-  Chyba zgubilam saszetke z pieniedzmi i paszportami i biletami!
Troche na to zbaranialam, bo powyzsze wygloszone bylo z jakas taka pretensja jakby do mnie, a troche z dzika satysfakcja w glosie.
Nastepnie zdebialam bo pomyslalam sobie, ze najblizsze dni spedze okropnie pracowicie kombinujac jak ich wywiezc na Planete Ojczysta.
Tratwa przez Kanal Angielski zamajaczyla mi sie gdzies tam na peryferiach wyobrazni...
Nastepnie slabym glosem zapytalam:
- A kiedy jej ostatnio uzywalas?
- No wlasnie nie wiem!
- A skad bralas pieniadza do rzucania po stole?
- No wlasnie z tej saszetki... WLASNIE! Ostatni raz w restauracji!
Tu sie poczulam znowu ogluszona, bo nie widzialam tam zadnej saszetki w akcji. I wyglosilam swoja obserwacje pytajaco:
- Ale przeciez nie wyjmowalas jej tam?
- Wyjmowalam z niej pieniadze!
To przyjelam do wiadomosci, pamietna szarpaniny miotania banknotami po stole, zalania jednego z nich wilgocia ze szklanki oraz suszenia go serwetka.
- Nie widzialam jej, Rzeklam, zgodnie z prawda.
- Ale tam ja mialam na pewno, dobrze zes mnie zapytala.
- Jesli jestes pewna to ubiore sie i pojedziemy zaraz.
-Zdadzwon do nich!
Na koncu jezyka mialam juz “Sama se zadzwon” bo na takie rozkazy reaguje zwykle dosc bojowo, ale ugryzlam sie w niego – w ten koniec jezyka i odszukalam numeru.
(rozmowa)
- Tak znalezlismy mala damska torebke (saszetka my ass sobie pomyslalam)
- Tak oczywiscie mozesz przyjechac za 20 minut.
Istotnie byla to ta saszetka, ktora faktycznie byla torebka.
Wsiadajac do samochodu zadalam pytanie ktore dreczylo mnie od wykrycia problem
- Masz ze soba dowod?
- Tak. (uff, przynajmniej na Planete Ojczysta by wrocili)
- A Mojego CO passport tez tam byl?
- Nie, on swoj zabral od razu. Byl madrzejszy ode mnie!
- A po cholere Ty ze soba wszedzie wozisz i passport i dowod?
- Juz nie bede!
All is well that ends well, jak mawiaja rzymianki (i Rzymianki) i tak zakonczyl sie ten dwudniowy festival of randomness .

Tuesday 16 August 2016

Przeglad weekendu, czyli przyjezdaja Goscie, czyli mRufa robi za biuro podrozy.

Rzecz sie dzieje w ostatni weekend lipca, roku panskiego 2016.
Przyjechaly goscie.
Gesi nie przywiozly, ale kontrabande od Fadera owszem.
Ale nie w tym rzecz.
Mam ci ja bowiem oprocz Chrzesnicy Osobistej, zwanej takze Smoczatkiem, Chrzesniaka Osobistego (CO) plci meskiej, ktoren to wlasnie wkracza we wspanialy swiat zycia studenckiego, bo zdal mature bardzo doskonale, tak, ze musial wybierac pomiedzy uczelniami. Ale i w tym rzecz nie jest.
Bo zapragnal, w zaawansowanym wieku lat 18tu, przyjechac do cioci mRufy.
No to prosze bardzo. W lutym chcial, na ferie, no ale Mac jego przekonala go zeby jednak poczekal do wakacji ktore mialy byc dlugie i dawaly duzo czasu bez stresu z nadciagajaca matura.
Po maturze znaczy mial przyjechac.
Wyrazilam zgode.
Matura przyszla i poszla i najpierw trzeba bylo czekac tygodniami na wyniki - w tym miejscu chcialabym pogratulowac miniterstwu edukacji (tak, z malej litery, bo na wieksze honory jeszcze sobie nie zasluzyli) za swietna organizacje imprezy, bo z rzekomo cudnie dlugich i beztroskich wakacji po maturze (jedynych ponad 3-mieseicznych dla przyslzych studentow) mlodziez dostala wlasciwie jeden mizerny miesiac - sierpien, bo wyniki matur byly tak pozno, ze co mniej bystrzy osobnicy mogli nie zdazyc ze zlozeniem aplikacji na niektore uczelnie.
I prosze mi tu nie pociskac banialukow, ze teraz jest lepiej bo mozna bez egzaminow.
Tak sie sklada, ze sama osobiscie przechodzilam przez rekrutacje na uczelnie wyzsza i mimo matury, a takze osobnych egzaminow wstepnych mialam i tak pelne 3 miechy wakacji. Mozna bylo? Mozna... A teraz? Takie ulatwienie jest, ze matura rozszerzona wystarcza i w zwiazku tym mlodziez do polowy lipca jest w niepewnosci, czy i jak zdala, a jak sie nie zalapie w pierwszej turze rekrutacji czy to z braku czasu czy tez z braku punktow, to pozniej czeka w napieciu na wrzesien, na druga ture rekrutacji, ktora tez nie wiadomo jak sie zakonczy.
No wlasnie.
Takze gratuluje serdecznie ministerstwu i w ekscytacji czekam na kolejna reforme bo mi tu moje Goscie donosza, ze takowa nadciaga i ciekawam wielce jakiez to "udogodnienia" dla mlodziezy przyniesie tym razem...

W kazdym razie, tuz przed wynikami nastapila zmiana koncepcji i Mac od CO plci meskiej zarzucila dykretnie przynete slowy:
"A co bys powiedziala, jakby i ja chciala z Twoim CO przyjechac?"
I tu przypominam, ze jestem blisko dekade zmigrowana, nie posiadam wlasnego lokalu i nie prowadze domu otwartego.
Odparlam slowy:
"Powiedzialabym, ze bedziecie ciagnac losy kto bedzie spal na wersalce, a kto na futonie, a i tak macie szczescie, ze druga opcja nie jest podloga"
Moja odpowiedz kompletnie nie pokrywala sie z oczekiwanymi standardami wiec musialam wyjasnic, ze tak sie szczesliwie sklada, ze posiadam dwa osobne spania dla gosci, z czego jedno jest pojedynczym rozkladanym futonem, a drugie klasyczna wersalka oraz, ze nie posiadam dwoch pelnych kompletow poscieli, bo niby po co mnie jednej 2 koldry pojedyncze?
Owszem mialam kiedys jeszcze jedna koldre, podwojna ale od roku nie mam, bo zima cieplo mam i oddalam na psie przytulisko czy cos tam w tym stylu.
No wlasnie.
Owszem moja odpowiedz nie oznaczala "Nie" wiec kilka tygodni pozniej przyejchali.
Drobna ciekawostka.
Otoz wokolo Londku jest szereg lotnisk i kazde z nich ma swoje wady, a niektore maja tez zalety. Zapytana o preferencje wymienilam ranking i najwyrazniej w swiecie musialam, zle przekazac informacje, albowiem w odpowiedzi otrzymalam, ze przylatuja na najgorsze mozliwe lotnisko. Cos tam zakonotowalam, ze chodzilo o najtanszy bilet...
Pozwole sobie tu na kolejna refleksje.
Otoz tanie linie lotnicze.
Fenomen, ktory pojawil sie w 21 wieku i rozrosl sie do szatanskich rozmiarow, jak przedstawiciel Rozdymkowatych, marginalnie pojawil sie w opowiesci mojej przyjaciolki V, aby nastepnie spuscic sobie powietrze do bardziej rozsadnych rozmiarow.
Otoz, slysze od czasu do czasu legendy miejskie na temat szczesliwcow co ZAWSZE kupuja bilety za prawie darmo i w ogole, osobiscie znam takich co od czasu do czasu trafiaja na jakas okazji, zwykle jednak sa to loty NIE do Stolycy Planety Ojczystej, ale niech tam bedzie, nie probuje ich sztuczek wiec nie moge zarzucac konfabulacji.
Ale powiem tylko jedno... jak ktos kupi bilet na lotnisko Heathrow to po przylocie do celu docelowego (ktorym rzadko jest Londek, ale nawet) zazwyczaj moze dojechac dosc latwo, bez nadmiernych kombinacji alpejskich i za wyjatkiem pociagow, za bardzo rozsadny pieniadz.
Im mniejsze lotnisko, tym slabiej z komunikacja w miejsca inne niz Stolyca Wyspy.
I tym kosztowniejsza podroz do celu docelowego ;).
I takie na przyklad lotnisko Stansted ma wyjatkowo slaby transport do O. Otoz bez przesiadek jezdzi jeden autobus. Jezdzi jakies 3 razy dziennie. Jedzie blisko 4 godziny, bo jedzie przez milion wiosek i miasteczek. Samochodem jedzie sie tam z samego O 1.5 godziny. Bez korkow. Na Heathrow porownujac, bez korkow mozna doskoczyc w okolo 45 minut... Otoz moi goscie wybrali sobie wlasnie to najdalsze lotnisko.
Tak przyjechalam po nich, bo czemu nie. Jedyne 97 mil... Czy musze mowic wiecej?
Tak wracali juz autobusem. ;)
No ale. Samolot byl rzecz jasna opozniony. Dowcip polegal na tym, ze opozniony byl tylko start. Zas przylot w teorii byl o czasie.
Niestety (dla mnie stety) cala reszta nie byla, albowiem musieli czekac przeszlo godzine na bagaze.
A ze ja wyjechalam z domu ciut spozniona, bo nastawiona na to opoznienie, ktore nastapilo przy starcie, to pedzilam w efekcie w nerwach i prawie przeoczylam te ptaki co zawracalay jakies 15 km od lotniska i tego psa co tylkiem szczekal (na te ptaki co zawrocily) w tej samej okolicy...
No to w tych nerwach pedze, bo zameldowali mi juz ladowanie jak ja bylam jeszcze z pol godziny jazdy od nich plus tankowanie po drodze.
Wyobrazilam sobie rzecz jasna, ze przylecieli i juz na walizkach w poczekalni niecierpliwie siedza.
No to pedze.
Z pospiechu i zeby jak najszybciej dotrzec na przyloty wybralam najdrozszy mozliwy parking, ktoren to mimo lokalizacji i braku psow nawet tylkami szczekajacyh (na te ptaki co zawracaja) byl drozszy niz ten z najblizszego mi i w teorii najdrozszego lotniska!
Na samym wstepie na parkingu natknelam sie na kretynke jadaca pod prad.
Jechala samochodem lokalnym, co oczywiscie nie wyklucza bycia cudzoziemka (patrz Moi), ale droga jednokierunkowa z DUZA strzala na asfalcie to jednak jest rzecz trudna do przegpaienia, szczegolnie, ze ja nie moglam pojechac inna droga, no chyba, ze tak jak ta kretynka, tez pod prad.
Akurat nie chcialam.
Fanaberia taka.
Zepchnalm wiec babe na bok, bo skoro sie juz wrabala pod prad to niech przynajmniej nie jedzie srodkiem jak krolowa podczas koronacji, popukalam sie troszke w czolo, bo ta strzala na prawde byla DUZA i pojechalam dalej szukajac miejsca.
Po odniesionym sukcesie (zaparkowalam wprawdzie w rzedzie C, ale moj wzrok najpierw padl na sasiedni i zapamietalam sobie ze tuz obok D jak dupa), wyslalam sms, zem juz na parkingu i popedzilam na terminal.
Wpadlam tam jak sredniej wielkosci kula armatnia, budzac troche poplochu w wejsciu i dalej sie rozgladac po ludziach, bo skoro dolecieli przeszlo 40 minut temu to jak nic juz stoja i czekaja.
Nie stali.
No to pewnie siedza i czekaja...
Nie siedzieli.
Chodza?
Tez nie.
Nie ma ich.
Tablica... O... Samolotu na tablicy tez nie ma.
Hm...
Telefon?
Odpowiedzi na moj sms brak.
No to dzwonie.
Nikt nie odbiera.
Dzwonie ponownie po kilku minutach.
Nic.
No to kolejna wiadomosc idzie.
Nic.
No to laze i laze i wydaje mi sie ze juz z pol godziny laze w nerwach, wiec dzwonie znowu.
Nic.
Kurde, a jak stracili cierpliwosci i wymozdzyli, ze pojada pociagiem do Londka? Kuzynka juz wczesnie cos tam mamrotala na ten temat, bo sobie wyobrazala, ze lotnisko z Londkiem w nazwie to jest jak na Planecie Ojczystej w samym miescie... Rany gorzkie jak ja ich teraz znajde...
Dzwonie.
Odbiera.
ULGA!
- No! Gdzie jestescie?
- Oh, czekamy jeszcze na bagaze...
- To czego nie odbierasz?? Ja tu w nerwach latam bo myslalam, ze Was pregapilam!
- O, sorry, nie sprawdzalam telefonu.
Warkot w gardle sploszyl kilka kolejnych osob z mojej okolicy.
-No to ja czekam na przylotach.
Doczekalam sie w koncu.
Mlody przywital sie i idzie se dalej. Na to nieco tylko zbaranialam, bo skad niby wie gdzie isc? Odblokowalam sie czym predzej i pytam kulturalnie:
- A Ty myslisz, ze gdzie Ty idziesz?
Pomoglo. Przystanal i wlaczyl odbior - tak mi sie zdawalo, ze jeszcze w glowie nie wyladowal.
Pytam zatem, skoro juz postanowili mnie laskawie zauwazyc:
- Potrzebujecie lazienke, cos jesc albo pic? Bo droga przed nami dosc daleka, a w domu w lodowce jest w zasadzie tylko swiatlo bo nawet pingwiny uciekly.

Dlaczego ludzie nie wierze w to co do nich mowie? 
Ja prawdziwie wlasciwie nigdy nie przesadzam. Nie mam gigantomanii. Jak juz to predzej zanizam rozne percepcje, bo z mojego punktu widzenia to nic szczegolnego.
Tak, ze jak mowie, ze lodowka pusta to jest pusta. Jak mowie, ze dluga droga, to nie bedzie krotka, bo ja jestem mRufa dlugodystanoswa, itp.

Nie, nie sa glodni, picie maja wlasne, a z klo juz korzystali.
Kuzynka mowi, ze raczej cos na miejscu by zjedli.
No to powtarzam, ze na miejscu to moga ewnetualnie na pajaki zapolowac, bo nawet kotow kurzowych chwilowo nie ma za wiele. Mam tylko produkty na sniadanie i bede ich bronic zaciekle bo ja nie z tych co pedza po cieple buleczki do sklepu, bladym switem.
Nie uwierzyli.
W przeszlo 1.5 godziny jazdy tez nie uwierzyli... Po godzinie jazdy dotarlo do nich, ze mowilam brutalna prawde... ;)
W domu dotarlo do nich, ze mowilam brutalna prawde... zezarli w efekcie swoje "jutrzejsze" sniadanie w postaci crumpetsow, ktore kupilam z mysla, ze jako ciekawostka moze im posmakowac.
Tak zaczela sie pierwsza wizyta mojego Chrzesniaka Osobistego i jego Maci u mnie.

Tu znwou refleksja - Jak prosze, zeby sobie wykombinowac co sie chce robic, zebym mogla sobie zaplanowac czas pod tym katem, to nie jest to pytanie retoryczne. Szczesliwie dla nich, Goscie moi byli dosc samodzielni i niezalezni i bez oporow szwedali sie gdzie mogli samodzielnie.
Jednakowoz, wymozdzyli sobie, ze skoro beda mieli mnie do dyspozycji przez dwa weekendy to ich powoze. Sluszne zalozenie. Ale jeden problem. Problemik taki, wlasciwie - otoz nie wymózdzyli gdzie mam ich powozic.

Oraz nie, nie dlatego ze zaniedbalam przedstawienie im opcji - wyslalam kilka list z mozliwosciami. Dopraszalam sie o pomysly conajmniej tyle samo razy.
Otoz nic.
I co gorsza chyba nawet moich opcji nie obejrzeli, bo na goraco duze emocje budzily koszty biletow wstepu do rozmaitych atrakcji...
Tak, ze jakby sie ktos do mnie wybieral to upraszam o zapoznanie sie z oferta programowa, ewentualnie o przedstawienie wlasnych pomyslów.
(Tak Wiedzminko, bardzo dobrze bylas przygotowana, Smoki tez, dElvixowie rowniez. Ciotka M byla na tyle krotko, ze nie bylo szansy na upchniecie wszystkich jej pomyslow, ale licze, ze jednak jeszcze przyjedzie i dokonczymy ;) )
Tyle tytulem refleksji.
W sobote pobudka nastapila o nieludzkiej godzinie - kolo poludnia, towarzystwo pojadlo i zadalo pytanie "co dzis robimy?" oczekujac najwyrazniej w swiecie pomyslow ode mnie... Mialam szczera chec powiedzic, ze o tej porze to juz tylko pranie...
Ale poczulam w sobie zew 'matko-chrzestnosci' i stanelam na wysokosci zadania proponujac przeglad lokalnych kamiennych kregow - myslac zaczac od Avebury, bo tam atrakcje dodatkowe zamykaja sie dosc wczesniej, a nastepnie jak bysmy sie wyrobili i chcieli to klasyczny Stonehenge. Pomysl zostal zaaprobowany i ruszylismy. Rozmowy toczyly sie wokol opcji co jeszcze mozna robic i ewentualnie kiedy (zaoferowalam swoj dzien wolny na srode jako dodatek). Padlo pytanie o White Horse Valley, na co moglam z duma wyjasnic, ze w tejze Valley mieszkam oraz, ze wiem gdzie jest ten slynny White Horse, obiecalam ze moge ich tam przewiezc jakby chciali (czego rzecz jasna zrobic juz zapomnielismy).
Nawidakcja poprowadzila nas drogami niezbyt pierwszej kategorii - tzn od pewnego momentu, bo poczatek byl autostradowy - co skomentowalam mowiac, ze moi tu jeszcze nie byla, a zza zakretu ukazal sie kon bialy mniejszy.
Jako kierownica nic nie moglam z tym zrobic poza wskazaniem turystom, a Ci z kolei wykazali zero intencji siegania po apart fotograficzny albo nawet telefonczny... Tu poczulam sie zaskoczona, wyrazilam dezaprobate, ze na wakacje ze mna to oni sie jednak nie nadaja bo moj styl podrozy zwykle polega na lapaniu widokow PO DRODZE, a nie u celu... Tzn u celu rowniez, ale no kurde ilez mozna w jednym miejscu siedziec? No.

Dojechalismy do Avebury, mijajac kilka kamiennych kamieni po drodze i oczom naszy ukazal sie widok zaskakujacy - mianowicie "CAR PARK FULL".
Opanowalam blyskawicznie zaskoczenie i ruszylam w kierunku drugiego.
Znak widnial u wiazdu dokladnie taki sam, ale pan pilnujacy zaproponowal zeby poszukala szczescia.
No to wjechalim szukac.
Znalezlim...
Gowno.
Postanowilam go nie brac, bo z ladniejszych rezygnowalam i zaproponowalam, zeby w tej sytuacji pojechac do Stonehenge, myslac, ze tam jest wiekszy parking.
Turysci nie oponowali, zadali tylko pytanie jak daleko.
Miedzy kregami nie jest zbyt daleko wiec postanowilismy pojechac.
Zupelnie nie rozumiem czemu tyle narodu okupowalo Avebury tej soboty w porze pozno-lunchowej, ale coz robic.
Stonehenge jak zawsze mnie nie zawiodl.

I miejsce dla mnie mial i okazalo sie, ze nie trzeba rezerwowac przejazdu z visitors centre do samej atrakcji jak to bylo pare lat temu, po zmianach (Tak Wiedzminko, jak obiecalam tak zrobie - tylko musisz przyjechac ;) ).
No coz na to poradze.
Kochamy sie ze Stonehenge od pierwszego spotkania i ze wzajemnoscia. Nawet kolejka idiotów w samochodach maniacko zwlaniajacych na odcinku drogi obok kregu mnie nie jest w stanie zniechecic do okazjonalnych wizyt.
Opowiedzialam gosciom o ksiazce ktora czytalam z interesujaca konfabulacja na temat powstania i funkcji Stonehenge (Stonehenge Bernarda Cornwella, chyba na polski jeszcze nie przetlumaczona?), a takze o mojej osobistej obserwacji, ktora podczas naszej wizyty byla zakwestionowana przez tymczasowy "objazd dla pieszych", nie bede tu zdradzac, bo wg Smoka jest to niezly pomysl na powiesc S-F, a kto wie, moze kiedys sie z tym pomyslam zmierze ponownie (tak, raz podjelam probe, bedac mloda dzieweczka w szkole podstawowej i rzecz jasna poleglam).
No i rzecz jasna pospekulowalismy nad ukladem i sposobami montazu tych kamyczkow.
W ramach biletu dane nam bylo zajrzec na wystawe, ktora jako taka nie byla jakos szczegolnie spektakularna, ale ma w sobie sympatyczna symulacje kregu poprzez pory roku co jest bardzo relaksujace samo w sobie.
Interesujacym bylo tez zerknac na fotografie z okresu gdy do Kregu mozna bylo swobodnie wejsc, przypychajac sie tylko przez bramke, czyli zanim zaczely sie akty wandalizmu oraz odlupywania sobie po kawalatku kamyczkow.
Wplanach mialam jeszcze mozliwa wizyte w Old Sarum, ale okazalo sie ze jest juz pozno i nie damy rady sie tam dostac przed zamknieciem.
Pierwszy dzien gosci zakonczylismy wizyta w eat-all-you-can orientalnym bufecie, ktory sam w sobie jakoscia potraw moze dupy nie urywa, ale do tej pory uwazalam go za swietne miejsce zeby bez strat na zdrowiu i na budzecie nakarmic okazjonalne glodomory, a dorastajacy mlodziency stanwoczo sie do tej kategorii kwalifikuja. Okazalo sie, ze
a) poziom strat na budzecie jest wiekszy niz mi sie zdawalo
b) glodomory miewaja gorsze dni...
Ale glodny nikt nie wyszedl a i nikt sie z nas nie pochorowal, a to juz cos.
Nastepny dzien, madrzejsza juz o doswiadczenia z soboty zaczelam planowac juz w niedziele.
Mac mojego CO cos tam pomamrotala o morzu, wiec pomyslalam, ze mozna by zawadzic albo o Kanal Angielski (w Europie znany pod nazwa La Manche), albo okolice oceaniczne czyli szeroko pojety zachod kraju. Biorac pod uwage tendencje Mlodego do siedzenia po nocy i spania do poludnia wyglosilam pogadanke na temat pobudki nastepnego dnia bo jak chcemy gdzies pojechac, to nie mozemy tak pozno...
Efekty byl taki ze niezadowolony mlodzian juz kolo 10-11 sie uruchomil i pojechalismy. Czulam sie okropnie ze swiadomoscia pozbawiania mlodzienca snu, ale pocieszylam sie ze przy przeszlo 185cm wzrostu rosnac juz bardziej nie musi, a dospac moze w samochodzie.
W propozycjach bylo Beaulieu, ale okazalo sie jednak zbyt kosztowne, wiec wybralismy alternatywe, rownierz mi znana pt Buckler's Hard - miejsce gdzie zgromadzily sie sie sily alianckie przed dniem "D".
W tajemnicy sie zgormadzily.
Byl tam rowniez skansen wioski 18towiecznej zdaje sie, a takze muzeum morskie oraz rejs 30 minutowy stateczkiem po rzece.
Wspominalam ten rejs bardzo fajnie z mojej pierwszej wizyty, jako pelen swietnie opowiedzianych historyjek i ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu operator rejsow sie mienil, a historyjki jakos sie skrocily i zrobily okropnie faktograficzne.
Turysci nie protestowali, no ale ja wiedzialam swoje...
W muzeum zagubil nam sie Mlody, nie wiem jakim cudem gdyz ja krecilam sie przy wyjsciu, a jego Mac podazala za nim, a w obiekcie byl ruch jednokierunkowy.
Znalazl sie jednak dosc latwo, ale zapytany jakim cudem mnie ominal niezauwazony wyznal ze wcale mnie nie widzial...
Z zalem zauwazylam tez, ze zapamietane przeze mnie w lokalnej kafejce gigantyczne i pyszne scony drastycznei sie skurczyly, ale smak nadal mialy zacny.
Trzy lata to jednak dosc dlugo...

W drodze z Buckler's Hart poklocilam sie o geografie...
Tak Ja.
Dysgeografka poziom Yoda...
Otoz poszlo nam o Kanal Angielski zwany tez La Manche.
Juz o sama nazwe byla mala dyskusja, tu bylam jak opoka nieugieta bo sprawdzilam juz dosc dawno temu, ze na wyspie Kanal jest zwany Angielskim.
Ale kuzynka oznajmila synu swemu, ze jedziemy nad morze Polnocne.
Na to wyrazilam zaskoczenie, bo zdawalo mi sie, ze jednak nie...
Dyskusja wywiazala sie burzliwa, ze co z tego jak sie nazywa, przeciez do jakiegos morza nalezy.
Tu upieralam sie troche mniej pewnie, ale majaczylo mi sie, ze jak kanal to zwykle cos z czyms laczy i skoro ma nazwe wlasna to nalezy glownie do siebie. Moze i bym ulegla dla swietego spokoju i wypomniala sprawe pozniej juz w domu uzbrojona w pomoce naukowe, ale kuzynka sama sobie wykopala dol wykrzykujac:
-A Kanala Panamski?? Do czego nalezy??
Tu rzucila trumflanie okiem wokolo...
wkurzona juz jest uporem dla zasady (juz wiem po kim moj CO ma tendencje do upartej negacji bez podstaw...) odwarknelam ku uciesz juz-nie-takiego-dziecka swojej Maci:
- Do Panamy!
Na to zapadla cisza, a ze ja sie wlasciwie wyrwalam bezmyslnie troche tylko na logike nazwy patrzac to poczulam sie zaskoczona.
- Kanal Panamski jest sztuczny
mruknal z tylnego siedzenie moj CO.
Kuzynka w tym momencie sie poddala, acz jak pozniej sie okazalo chwilowo, a ja ustalilam zasady dalszej podrozy:
- Jak zamierzasz takie dyskusje uprawiac to licz sie z mozliwoscia powrotu na piechote, albo przystankami co chwile bo ja zamierzam wyjac telefon i weryfikowac Twoje argumenty chocby i w wikipedii. Dyskusji ignorantow (tak, JA jestem pierwsza geograficzna ignorantka w tym pojezdzie) nie zdzierze. Reszta podrozy przebiegla najpierw w ciszy, a pozniej juz na rozmowach NIE geograficznych ;).

Kolejnym punktem programu byl Hurst Castle, zlokalizowny w obrebie New Forest, bodobnie jak Buckler's Hard. Niegdys wiezienie (XVII wiek), pozniej twierdza obronna (era napoleonska), a jeszcze pozniej punkt obronny (II Wojna Swiatowa).
Aby tam sie dostac nalezalo miedzy innymi uzyc wanny jakuzzi o szumnej nazwie "prom". Jak sie pozniej okazalo, przewoznik dysponowal kilkoma jednostkami plywajacymi roznej wielkosci, ale tylko te najmniejsze, bo 8-osobowe wanny nadawaly sie do uzytku podczas odplywu.
A odplyw byl imponujacy... Moze nie tak imponujacy jak ten drugi, zaobserwowany kilka dni pozniej, ale i tak robil wrazenie.

Nie mam zdjec wlasnych, ale moze wysepie od Turystow to zrobie tu aktualizacje.

W drodze z promu do twierdzy, bo zamek to to jednak nie byl w klasycznym rozumieniu, bylam na granicy wybuchu nuklearnego.
Niby wialo, ale nie byl to wszak halny, niby bylo jakos tak ponuro i depresyjnie przez ten odplyw, ale nie jeden odplyw widzialam, wiec zupelnie nie moglam zrozumiec co sie dzieje. Szlo sie po kamieniach co tez moglo byc problemem, ale i to mi sie wydawalo watpliwe. W pewnym momencie postanowilam, ze puszczam ich luzem, a sama wracam chocby i na pieszo do samochodu.
Ale nic z tych rzeczy nie nastapilo bo zoabczylam o to:
I mimo odleglosci do przebycia po chrzeszczacym koszmarze, humor mi sie poprawil na tyle, ze nie rozdarlam idacej obok mnie Maci mojego CO.
Ba, nawet nie zatkalam jej geby okolicznym kamieniem, tylko parlam troche bardziej dziarsko przed siebie.
Idac pod murami twierdzy nadal czulam w sobie te furie gotujaca sie i nawet rozwazalam zeby wcale nie wchodzic do srodka myslac, ze te mury maja w sobie jakas negatywna energie, ale juz pod brama jakos mi ulzylo. A w srodku poczulam sie calkiem dobrze. Ba wrecz bardzo dobrze, mimo wiatru. Na tyle dobrze, zeby wlezc na sama gore wschodniego skrzydla, gdzie bylo wiezienie Tudorow czy jakos tak.



Nie dosc, ze wlazlam, to nawet zlazlam i nie spadlam, co pewnie troche rozczarowuje, ale dzialalam, jak mozna sobie wyobrazic na najwyzszym poziomie ostroznosci majac swiadomosc, ze jakby co nie tylko ja bede w klopocie, ale rowniez moi goscie. Zatem uprasza sie o wybaczenie, ze nie dostarczylam tym razem wiecej rozrywek.
Do latarni juz niestety nie zdazylam, co zaowocowalo brutalna pobudka Mlodego we srode.
Ale nie uprzedzajmy faktow.
Weekend zakonczyl sie depresyjnym odkryciem, ze Mlodemu sie gusta muzyczne popsuly i z zacnie rockowo/metalowego nastolatka przeistoczyl sie w t-Rapera znad Wisly...