Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Tuesday 29 November 2016

Spuchly mi trąbki eustachiusza oraz czy warto zgniatac puszki na czole, czyli mRufa znowu koncertuje.

W sumie to koncerty od ostatniego koncertowego wpisu byly juz dwa, a pewnie zanim sie skonczy pisanie to beda nawet trzy, ale... no wlasnie, ale postaram sie troche temat podziabac tym razem.

Pierwszy koncert nowego sezonu, byl to najfajniejszy koncert mojego zycia jak dotad – moj ulubiony od przeszlo dekady Rob Zombie, wreszcie przyjechal na Wyspe z trasa, a nie w ramach festiwalu, a ja tak juz pogodzilam sie z losem, ze on tylko festiwale ma dla nas w planach, ze nawet nie sledze juz jego tras.
Uratowal sprawe moj “partner in crime”, przywracajac tym samym wiare w gatunek meski i jego (gatunku) umiejetnosci sluchania i slyszenia zarazem – bo o tym Robie Zombie wcale nie gledzilam jakos uparcie tylko kiedys w ustrojstwie bylo i zapytana co to odparlam ze RZ i ze to  jedna z moich ulubionych kapel.
Jednym z ewenementów tej wyprawy bylo fakt, ze gig byl w Londku i pojechalismy tam moim samochodem, bo Stu wyslal mi sms ze slowami “znalazlem dla nas parking – pojedziesz?” Troche zamarlam na mysl o trawersowaniu Londka, moja Czerwona Strzala, aka Zabojca Lisow... Ale skoro Stu uwaza mnie za godna zadania to nie bede rozwiewac zludzen, wiec odparlam lakonicznie “Can do”.
A co, niech sobie nie mysli, ze mnie zaszokowal i w ogole, no nie?
No wlasnie.
W praniu okazalo sie, ze wcale nic nie zarezerwowal od razu i dopiero tydzien przed koncertem poczul sie zmotywowany, moja obecnoscia w swoim domu zreszta do dzialania. Przy okazji kupujac nam bilety na kolejny koncert, juz w nowym roku – bo trasa Zelaznej Dziewicy ;) z Ksiega Dusz, ze tak ekumenicznie przetlumacze ;).  
Parking na RZ okazal sie byc równie dziwnie wygladajacy co wysoce trafiony i wysoce ekonomiczny (7 funciakow za 4 godziny, w samym sercu Kentish, bezposrednim sasiedztwiem Camden Town! No jak za darmo...), wiec zasugerowalam Stu, zeby wykorzystal swoje supermoce (aplikacja na SmarkFona) przy okazji najblizszej i sprobowal nam znalezc równie fajny parking gdzies niedaleko lokalu koncertowego w Birmingham. Ten wyzwanie przyjal, a ja z pelnym zaufaniem przestalam sie tematem kompletnie interesowac. 
Nie o koncercie RZ bede jednak pisac bo ten byl po prostu fantastyczny i jedyny osobliwym wydarzeniem byl brak wspierajacej kapelki.
Niby jakas miala byc, a nie bylo.
W kolejce przed wydarzeniem  jeszcze stojac, podsluchalam jakas pare przed name gadajaca o tym, ze przy jednych z poprzednich wystepow w ramach trasy RZ zlapal kapele wspierajaca na jakichs niekoszernych zachowaniach i zerwal wspolprace, wiec nie wiadomo co bedzie.
W pierwszej chwili nie przywiazywalam wagi do podsluchanej wymiany z obecna trasa, ale podczas oczekiwania na wystep polaczylam fakty. Otoz czeklaismy bardzo dlugo, a na jakies 20 minut przed wystepem wyskoczyn na scene dziwny DJ, w podomce, a'la sutanna, dredach w kucyku i masce w styly “el dia de los muertos”, ktora mu zreszta notorycznie zjezdzala i musial ja poprawiac i podtrzymywac co sprawialo wrazenie jakby okropnie bolala go glowa. Mial skarpety tez typu antygwaltki -  do kolan, w serduszka.
Jak ktos zna muzyke RZ to wie, ze numer pt “it’s raining men” pasuje na rozgrzewke jak piesc do nosa lub wol do karety... wspominane juz przeze mnie slowko “Random” pchalo sie na usta.
Pozniej ujawnilo sie, ze ten dziwny DJ to byl perkusista RZ, ktory sie wyglupial, pomagajac nam zabic czas.
Ale wrocmy do tematu, a raczej preludium do niego.
Zaraz krotko po zakupieniu biletow na concert RZ pojawily sie pogloski o nowym albumie AlterBridge, a nastepnie tuz po premierze dostalam sygnal z ‘internatu’, ze bedzie trasa. Chcac sie wykazac szybciutko napisalam do Stu, ze koncerty i co on na to, a on na to jak na lato i wybral termin, a ja dokonalam zakupu.
Nie opisujac calej przygody biletowej podsumuje jeszcze, ze idac niejako za ciosem Stu poszedl na samowolke i kupil jeszcze bilety na kolejny koncert w marcu przyszlego roku, nie czekajac na moja odpowiedz, bo byly tanie jak barszcz, a ja niejako w zemscie, nie tyle kupilam, bo sama nie pojde, a nie znam nikogo wiecej kto by sie wybral ze mna z Wyspy na concert Wariatów z Oz, czyli Airbourne, to zagailam co on na to.
On jak mozna bylo przewidziec wyrazil zapal, wiec zakupilam kolejne bilety.
Na koncert w poniedzialek. W Birmingham.
Powiadomilam moja Szwajcarska przyjaciólke, na ktorym z koncertow bede, bo ona zwykle obstawia ich kilka, a tym razem poczula sie odpowiedzialna i zamierzala wykazac sie wstrzemiezliwoscia. Na  zamiarach sie skonczylo, ale nie w tym rzecz.
W poniedzialek, siedzac sobie jako pasazer (tym razem jechalismy rydwanem Stu i Rachel) zapytalam zaciekawiona ‘Czy ten parking tez bedzie tak blisko jak poprzednio?” i uslyszalam ‘Wydaje mi sie, ze jeszcze blizej.’ Co powitalam sporym niedowierzaniem, bo na prawde ciezko w duzym miescie i centralnie pobic to co aplikacja nam zaoferowala w Londku...
Okazalo sie, ze faktycznie. Duzo blizej chyba sie nie dalo zaparkowac. Zeby nie barierki po srodku drogi to praktycznie na przeciwko lokalu koncertowego. Ale nie uprzedzajmy faktów, bo na razie dopier wyjechalismy z O. Godzina taka bardziej przepiekna, bo mozna by rzec przedsionek godzin szczytu.
Stu korzystal z jakiejs aplikacji nawidakcyjnej, ktora moze nie tyle, ze podawala nam korki, ale brala je pod uwage i usilowala unikac.
Powiem tak. Uniknela korkow wrecz artystycznie. Nie stalismy chyba w ani jednym. Ale trasa jaka nas poprowadzila do sie okreslic w dwóch slowach. A mianowicie.
“Czarna Dupa”.
W pewnym momencie przebijalismy sie przez cos co mozny bylo okreslic droga 78 kategorii nawet wg standardów Planety Ojczystej. (Zdaje sie ze przebijalismy sie wówczas przez okolice zwana malowniczo HollyWood, ale wbrew pozorom, nie taki jak ten w Kaliforni tylko bardziej taki jak w prehistorycznych czasach... z Druidami, chaszczami i bozkami z jelenim porozem na glowie...)
A z ust mych karminowych wyrwalo sie pytanie:
“To gdzie ten concert w ogole ma byc? Bo mnie sie zdawalo, ze to tak bardziej centralnie w miescie mialo byc?”
Stu nieco chyba sam rozdrazniony jakoscia trasy odebral to pytanie jako bardziej oskarzycielskie i prawie odwarknal ‘A co? Wolalabys stac w korkach??’
Dialog iscie z gatunku “kochanie, czy jestes pewien, ze powinnismy brac ten mur taranem?” co?
No ale szczesliewie:
1) nie zyje w instytucji (malzenstwo to wspaniala instytucja. Ale kto by chcial zyc w instytucji)
2) nie mialam kompletnie intencji zarzucania jezdzenia po jakichs zadupiach, bo sama umiem lepsze zadupia odkrywac
3) patologicznie nienawidze stania w korkach – wszystko jest od nich lepsze.
Odparlam zatem stoicko ‘Nie, skad, tylko trasa taka zaskakujaco turystyczna (surprisingly scenic), jak na 20 minut od centrum miasta’
Uglaskany widac Stu odparl ‘No owszem, prowadzi nas dosc egzotycznie, przez sypialnie Birmingham, ale musisz przynzac, ze ruchu szczegolnie nie ma’
‘Alez ja nie krytykuje, tylko czynie obserwacje. Szkoda, ze tak ciemno, bo nawet nie mozemy docenic uroków krajobrazu...’
Kluczac jeszcze przez czas jakis przez jakies zadupia, no sorry ale nie da sie tego lepiej okreslic, wjechalismy w zabudowe zblizajaca sie wizualnie do wyspowego miasta. Stu odtechnal wyraznie z ulga, ale widzac ze mamy przed soba z 10 minut podrozy dodal scpetycznie ‘No ale nie daje Ci gwarancji, ze za chwile znowu w jakas dzicz nie zanurkujemy.’
W tym momencie uslyszalam nazwe zblizajacej sie ulicy i zabrzmiala dosc egzotycznie bo Temporary Road – Droga Tymczasowa. Wbilam wzrok w ekran SmarkFona i doczytalam ze ulica wabi sie Tenbury Road... Dalej byla jeszcze droga obojczyka  - Collarbone Road, ktora w praktyce okazala sie byc Colmore Road. W tym momencie Stu zaskoczony wyglosil 'Wiesz, dziwnie ta nawidakcja wymawia ulice... uslyszalem przed chwila, ze skrecamy w Temporary Road', tu odetchnelam z ulga bo myslalam, ze moje niedospanie z poprzedniej nocy jest duzo gorsze niz mi sie zdawalo.
Ale w dzicz juz nie zanurkowalismy.
Wjechalismy za to w scisle centrum bez mala.
Wariaci z Oz (czyli Airbourne, jakby ktos sie nie domyslil) nie sa kapela wylacznie-wielko-widowniowa i zwykle koncertuja w mniejszych lokalach. Poprzednio w O, a tym razem w malym lokalu w Birmingham tuz obok dworca autobusowego, ktoren, pozwolcie sobie wyznac przeszedl w ciagu ostatnich 7-8 lat potezna transformacje. Dworzec, nie local.
Parking byl w ramach zamknietego juz na wieczór warsztatu samochodowego, ktory sobie dorabial okazyjnie udostepniajac miejsca kierowcom za oszalamiajaca kwote 3 funtow z jakimis groszami za wieczór. Dostalismy kod do klodki i polecenie zamkniecia jej za soba po wjezdzi i po wyjezdzie. Wjechalismy po czym okazalo sie ze nie bardzo mamy co za soba zamknac, bo pop ierwsze cos tam sie jeszcze na zapleczu dziej, a podrugie to na teren warsztatu sa 3 wjazdy. Stu skontaktowal sie z wlascicielem warsztaty, ktory uznal ze klodke im ktos znowu pod...zajaczkowa, kazal nam sie nie martwic tylko jak bedziemy wyjezdzac zamknac za soba brame.  Troche mnie zaintrygowalo ktora bo jak wspomnialam wjazdyd byly az trzy na dziendobry, ale uznalam, ze Stu ma temat pod kontrola i skupilam sie na potrzebach doraznych, mianowicie zew natury mnie dopadl.
Udalismy sie w koncu na koncert, tzn w kolejke, bo local otwierali dopier za 10 minut. Usilowalam wyhaczyc moja przyjaciolke, ktora niewatpliwie stala gdzies na poczatku kolejki, ale nie udalo mi sie. Biorac pod uwage jak blizko wejscie stalismy w kolejce uznalam, ze uda mi sie ja jakos wyhaczyc przy barierkach celem przywitania sie. I tak tez sie stalo.
Ale zanim to nastapilo zaczepila nas i wszystkich innych kobieta z ochrony obiektu, pytajac czy nie mamy biletów na zbyciu. My nie, inni jakby tez nie, ale inni zapytali po co jej – wszak w obsludze wiec i tak bedzie w jakism stopniu mogla uczestniczyc – odparla na to oburzona, ze jej syn stoi w kolejce, a ona nie zamierza placic 20 funtow (falsz – 19 kosztowaly od lebka) za bilet. Na to prawie sie obruszylam bo jak to – ja powinnam miec jakis na zbyciu zeby ona nie musiala placic?
Okazalo sie ze ‘koniki’ odkupuja zbedne bilety od ludzi za 5tke, a nastepne isprzedaja je innym za 25. I ona uwazala, ze zamist konik tak zrobi tylko zamaist sprzedawac da synu. Nie wiem zy znalazla jelenia czy w koncu syn musial placic, bo kompletnie stracilam zainteresownaie tematu gdyz zaczelo nieco kropic, a kolejka nadal tkwila nieruchomo na zewnatrz. W koncu nas wpsucili. Koncert okzal sie miec miejsce na pieterku. Pieterku, dodam w starym budynku, ktory wg lokalnego stylu miam mury, ale juz poziomy w srodku w drewnie...
Troche mnie to zaniepokoilo, szczególnie gdy zaczal sie wystep pierwszego zespolu wspierajacego i podloga mi sie ruszyla pod stopami... Otoz prosze panstwa concert odbyl sie na wierchu drewnianego pudla rezonansowego... czego nie dokonaly glosniki (spuchniete trabki eustachiusza juz podczas wystepu drugiego zespolu wspierajacego, dokonczylo pudlo rezonansowe z efektem trampoliny. Przez caly czas koncertu mimo ze nie wykonywalam szczegolnych wygibasow bylam w ciaglym ruchu – podloga chodzila w rytm wytupywany przez reszte widowni stojacej.
Poza tym, jakby ktos nie wiedzial, lokalizacja 4 metry od jednego z zestawow glosnikowych to jest bardzo niedobra lokalizacja... mianowicie prawa trabka spuchla mi bardziej niz lewa.
Dodatkowo nie pomaga jak za Toba stoi ktos, komu w domu powiedzieli ze fantatycznie spiewa i on uwierzyl, po czym przez najblizsze kika godzin baranim glosem usilujac przekrzyczec wokaliste i jego basy oraz perkusje, z nadzieja zapewne bycia uslyszanym i uhonorowanym duetem z wokalista przez reszte trasy koncertowej... I ten ktos nie jest podjaranym nastolatkiem tylko jego towarzyszacym tatusiem... I jest wzrostu siedacego psa (aka mojego) dzieki czemu ryczy tym swoim baranim glosem prosto w prawe ucho...
Korcilo mnie niemilosiernie poczekac do konca koncertu i jak w tym ruskim dowcipie poinformowac goscia, ze jesli stracil glos to moze go znalezc w moim prawym uchu...
Salka byla niewielka – chyba najmniejsza w jakiej bylam w temacie powierzchni stojacej – byla tez czesc siedzaca – kilkupoziomowa. Nawet mialam wrazenie, ze na wyzszych poziomach byly tez miejsca stojace i bilety ktore nabylam byly wlasnie n ate miajsca stojaca na trybunach niejako, ale nikt nast jakos szczegolnie nie pilnowal zebysmy lezli na gore, wiec bylismy tylko na pieterku, tuz obok balkonu z trybuna. Z koleznka sie przyiwtalam, pogadalysmy chwile po czym po probie fotobombingu bo zapozowala do jakiejs oficjalnej fotografii, pozostawilam ja przy barierkach, a sama zaciagnelam stu o te 2-3 metry do tylu, wlasnie w poblize balkonu i jak sie okazalo tych glosnikow...
I teraz tak. Jest dobre 10 metrow, ba moze i z 15 przed scena. Stoja wszedzie ludzie. Strefy razenia jako takiej nie ma zdefiniowanej bo jest na tyle ciasno in a tyle blisko, ze wlasciwie nie ma co sie szarpac i tak sie bedzie poszarpanym. I na tej dlugosci, a raczej szerokosci jedyny szrpanie probujace przepchnac ludzie blizej barierek dzieje sie...
TAK! ZA MNA!
Sprawdzilam. Za kazdym razem jak tlum usilowal mnie przepchanc pod barierki, dzialo sie to wylacznie za mna... WTF???
Przy drugiej fali poszukalam wzrokiem Stu, ktory patrzyl na mnie pol na pol z politowaniem i podziwem, dla mojego farta.
No wlasnie.
Nastepna atrkacja byl nastolatek od tego Barana opierajacym sie lokciem na moim ramieniu celem zorbienia zdjecia, a moze filmiku.
No i nie zapominajmy o tym facecie ktory objal mnie w pol “przepychajac sie” za mna na srodek Sali i krzyczac mi w ucho “Squeeze me!”.
Slowo daje, to nie bylo  “‘scuse me!”tylko wyrazne “squeeze me”.
To wszytko, plus wyjatkowo nieciekawa akustyka lokalu sprawily, ze jakies 20 minut przed koncem ucieklam.
Nie, ze calkiem z sali, tylko ucieklam spod sceny na koniec sali, w okolice baru, gdzi byla cudowna pustka jakies 2x2 metery ze swiezym, nic nie zuzytym powietrzem, dzwiekiem dochodzacym w miare rownomiernie i bez barana ryczacego mi prosto do ucha falszywie “All for Rock, and Rock for All” czy inne “Breaking out of Hell”.
Byla to bardzo madra decyzja, bo nie zaczely mi krwawic uszy, nie zamordowalam tego baraniego glosu, ani nie wzielam barierek taranem, narazajac sie na akcje dyscyplinarne.

Ale, skad w tytule puszki na czole?

Otoz, w polowie wystepu, jak to maja w zwyczaju Wariaci z Oz, zaczeli oblewac narod piwem. Tym razem byla to Stella Artoise (bylam na tyle blisko, ze widzialam logo na puszkach). Puszki zostaly rowniez tradycyjnie zgniecione na czole.
Nastepnie wokalista dosiadl ramion technika i przegalopowal wsrod widowni, miedzy innymi opryskuja mnie piwe lub/oraz potem wlasnym, czyli tradycyjnie juz, deszcze tez byl.
Tym razem bylam pozbawiona SmarkFona i nie zrobilam mu fotografii, ale wygladalo to tak samo jak tu.
Po tym galopie wokalista postanowil w chwili przerwy nawiazac z nami dialog.
“Aussie, Aussie, Aussie!!! Birmingham, Birmingham, Birmingham!!!”
Z sali nieco przez chwile ucichlej, bo czekajacej na ciag dalszy, odpowiedzial mu w koncu ryk, a ja pomyslalam sobie ‘hm, chyba lata zgniatania puszek na czole robia swoja... retoryka cokolwiek uboga..., nawet biorac pod uwage okolicznosci’. Zerknelam katem oka na Stu i zobaczylam w jego wyrazie twarzy podobna mysl.
Tak, ze prosze uprzejmie nawyki zgniatania puszek na czole i walenie glowa w sciane i co drastyczniejsze fejspalmy jednak ograniczac, bo bardzo negatywnie odbija sie to na elokwencji.

I na tym zakoncze te relacje, a rozpoczne pisanie relacji z trzeciego koncertu w tym sezonie, po ktorym trabki eustachiusza tez sie troche naburmuszyly, ale nawet w polowie nie tak bardzo jak ten kawalek moje osoby gdzie plecy traca swa szlachetna nazwe i wcale nie chodzi o szyje...

Monday 28 November 2016

Project, by xpil.eu, przeklad yours truly, czyli dzis troszku inaczej




Przeklad rzec by mozna autoryzowany i za zgoda autora.
 
Project, originally planned for three, TOPS four months, has not been released until 2 years later and even then it was a complete failure.  It has consumed 6 times the original budget, and the final Product had to be flushed down the sewer.
Luckily, The Boss has endless patience for us, not to mention funds to go with it.
First problems cropped up at the very start – on the second day, when Gabs decided to add feathers. Feathers, he was arguing, will provide excellent thermo insulation, rain protection, and maybe, just maybe, we can try and implement flying. We can fly so maybe they could too?
Prototyping those feathers took us at least 2 days, only to find out that they were not compatible with the latest-greatest version of the Ribosome, and they had to be substituted by hair.
At that point The Boss came back from his annual leave on Proxima, and barely entering the office shouted that he wanted to see some progress, so we quickly applied hair everywhere. Surplus hair all went on the back, and since Michael was in the middle of configuring the nuts and bolts of the Kernel, even the groin got some of it.
Eyes got some too – which resulted in permanent leaking because they could not shut, so we had to remove all the redundancy, leaving only one pair.
Of course the remaining pair of eyes was at the stupidest location possible – next to the CPU. Balthazar managed to rewire direct connection, but as luck would have it, he fucked up with the cables and ended up cross-wiring them. He’d fried at least four units before succeeding in crossing it all on microcontroller.
To begin with all the riggings were furrowing as planned, but then Raphael, “The Genius”, decided to write his own sorting algorithm, clogging the left rigging with bubbles, which subsequently destabilised the right rigging. Then they both spruced up and had to be redirected to /dev/null, because of course main partition was full. /dev/null immediately got clogged too and we had to call for a ramrod.
Then there was a drama with Octa-Core CPU. I mean Worm-ex Ltd. promotional leaflet of the unit says 8-core, sure thing. What it does not say though is how much power this beast needs. If we were to run all 8 cores on full power it would have to feed on antimatter, and the cost of the power unit would sky-rocket! So we decided to replace the glorified Octa-Core with energy prudent system based on protein axons.
Michael insisted that it will be perfectly sufficient. To be on the safe side though he fitted few test units with a second CPU, roughly in the middle of the body. He insisted it would be a backup CPU which would allow avoiding transactional overload.
Bloody Fool.  
One of the test units ran into a tree, cracked its head and was left with only the backup CPU, the one just above the legs.
It then all got replicated and a batch of those went into production.
Consultants from Worm-ex Ltd. washed their hands stating that we should have used their recommended Octa-Core CPUs.
Adding insult to injury, instead of the classic cube body, Barnaby decided we will go for the Angel Build. The Boss objected, explaining that on majority of worlds where the likeness of the Creator was implemented there were more problems and complications than benefits, blah, blah, blah, you know the usual Boss thing. When you need His input He favours of golden silence but when you need to concentrate in silence and work, He goes all chatty!
So we ignored Him and imported the data from few humanoid libraries to the Ribosome.
Of course something got corrupted at the repository and accidentally production got the current code with the entire submit history starting all the way from that stupid bacteria project. And now the Product thinks it evolved and dedicated entire branch of science to its evolution!
Talk about thinking... we had serious reservations if thinking should be implemented at all. We were debating between AI and leaving it on differentials, but of course Balthazar, Never-ending Improver, started arguing that own intelligence would make the Product autonomous, and more robust against environmental flaws, and nonsense like that. Good half an hour he went on, and on about benefits of Product having awareness.
It was all very inconvenient, because Ribosome didn’t have any drivers for awareness and it would all have to be typed from scratch, but Balthazar took The Boss for a doughnut once or twice and convinced Him.
Next 2 months down the sewer, and still we haven’t managed to complete all DLLs, so if you don’t reset product once a day, productivity drops drastically, then it overheats and resets itself anyways. Every reset takes between 4 and 8 hours so waste of time is humungous, but The Boss said “no” to further months of testing and debugging.
Bloody doughnuts...
Next thing was a power unit.
Original plan assumed cold fusion, which would allow Product to run for several thousand years uninterrupted on one charge. It was all going great.
At least to begin with...
Until that one accident in the Lab when one of the younger technicians confused Palladium with Ruthenium and five hundred of control sample got splashed all over the walls.
It took them full week to clean it off.
At the end it was discovered that some joker swapped labels on the container.
Anyhow, the power unit was nearly complete when the new Health & Safety regulations were implemented. Turned out we were not certified to use Borane, and some of our protons were missing ISO documentation. Then on top of that Boss forgotten about deadlines for standardisation request and the almost ready cold fusion went to PlaityRollers in Ursa Minor, while we had to settle for regular oxygen burning.
Obviously that came with side effects – toxic leftovers that have to be removed using separate ventilation system.
Oxygen delivery to the CPU required pioneering approach and we would have failed profoundly if not for the crapper on 8th floor that decided to break down and local plumber gave us idea on how to solve the distribution problem!
It was all a bit trigger-happy and cowboy-style, but initial tests came out pretty well, so there was a chance of fitting at least in the budget. But of course there was Barnaby made and his SNAFU in his energy calculations and we found out that product would have to be pancake flat to ensure CPU gets consistent power supply. So we had to add an additional pump, which of course increased the mass of the system and energy consumption.
Chicken and Egg, it’s all fecking Chicken and Egg. And we were already well delayed, and everybody was clocking 17-hours per day.
Finally, somehow, the energy was balanced, which required every Product to be equipped with long vertical pipe. Additional algorithm conditioned the system to output all high-energy waste via the top exhaust, rest was taken care by few simple switches so remaining waste was going down, and everything seemed hanky-dory.
Well, it would have been if not for our team chemist who was totally wasted after a particularly fun weekend and missed out occasional gas waste coming through the bottom exhaust. Hence the bottom end of the pipe was occasionally emitting weird whirring and tooting sound, because of methane and sulphuric mixtures.
We have tried to patch it but yet another issue reared its ugly head.
Beta testing customers decided they wanted the product to be able to replicate. So that they don’t need to buy new one when the current one starts wearing off but instead have it “somehow”, perhaps “self-replicate”.
We checked the BRD, but of course there was nothing on self-replication there.  The Boss said “customer’s wish is our desire”, and we had to improvise again.
There was number of ideas. The most promising were nanobots, but of course – as usual – costs... Boss strongly suggested coming up with something simpler yet effective.
Preferably ASAP because we are already way behind, so much behind in fact that we may lose an important customer, and then the future of The Firm will be more than questionable... Et cetera, you know The Boss... Blah, blah, blah...
Besides nanobots and few rather bizarre ideas with a plant pot and a brush, we had pretty much nada. Despite of three days of head banging, heavy brainstorming, cisterns of coffee, sea of RedBull and guarana tea, we were stuck. Requirement was impossible to meet unless we completely rebuild the entire product. And there was absolutely NO time for that.
On the day four Gabs got major case of runs, and managed to completely block the crapper, so we had to ask the local plumber again, who upon hearing of our self-replication dilemma, gave us an idea based on hydro-dynamics.
Sure, some calculations were required, mainly on friction and sliding parameters, but in the end it worked out rather nicely.
Only requirement was that we would need 2 significantly different types of the Product, which when required would be in position to initiate process of self-reproduction.
Hardware wise it all worked well, but as usual, with software there was a major SNAFU. Running 2 projects in parallel, one for each Product’s type, ended in a total fiasco.
In the end we came up with 2 pretty much separate Models, and all that because an idiot-customer forgotten to mention the self-replication in the BRD.
In the mean time the Headquarters upgraded the Ribosome and of course bang in the middle of our tests, so not only had we to upgrade from the four core histone to the double helix, we have also lost very convenient rack for genetic material exchanger. Finally, The Boss got so pissed off He threatened that if we don’t sort it out here and now, we can forget about our annual bonus right away.
At the end of the day we managed to squeeze exchangers between the bottom exhausts (YES – there were TWO bottom exhausts by then, because some ‘genius’ miscalculated something, and we had to frantically install a splitter for the liquid waste), which annoyed most of the team (Genetic material mixing with the waste!! Outrageous!!), but The Boss decided – Not Broken – DON’T Fix It.
And we launched the production.
Just before releasing the first batch of the Product, Raphael messed up config files, and one of the Models got E.G.O. parameter maxed out and the I.Q. capped, while the other Model got expanded chatterbox module, and destabilised emotional module.
Outcome was such, that customers after 3 months were going ballistic. Customer Service System was stretched beyond reason, from all the complaints. For example: after self-replication, new Products were much, much smaller than the final Product and all functions wouldn’t activate for ages – nobody knew for how long exactly. Some users were reporting leaks. Others were asking for additional CPUs because the default ones were too slow.
At this point, all Products have been recalled and refunded; customers have been given profound apologies and (as compensation) a cat each.
The production site was ditched it in some mouldy corner of the Galaxy, where it still is, most likely covered in cobwebs and gathering dust.
We’ll probably recycle it during the next Purge...

Friday 18 November 2016

Przygody pewnej Jezyny, czyli Niszczyciel "mRufa" znowu w akcji

No bo bylo tak. Bylam na wystepach goscinnych na Planecie Ojczystej i byl koniec marca, roku panksiego biezacego.
Zadzwonil moj SmarkFone Wyspowy. Numer Wyspowy, a ja akurat pracuje z domu, wiec odebralam, bo moze ktos z Kolchozu w desperacji.
Otoz nie.
Byl to moj osobisty opiekun klienta biznesowego... Tak wiem... ale z roznych wzgledów mimo, ze nie mam biznesu, jestem klientem biznesowym.
No wiem dziwne, ale prawdziwne.
(bo chcialam 100 lat temu jezynke, a akurat mieli promocje taka, ze tylko jako biznesa moglam skorzystac. To korzystam, a czasem trace, jako Handlarz Podeszwy  - tlumaczenie woooooolne od "Sole Trader" jako jaki figuruje w rejestrze mojego dostawcy SmarkFonowego)
No i okazalo sie, ze jako przykladny Handlarz Podeszwy, produkuje rachunki sporo wyzsze niz przecietny Handlarz Sznurowadla zapewne, przez co mam prawo do wczesniejszego upgradu. Prawie 2 miesiace wczesniejszego tym razem.
Troche sie naburmuszylam bo juz raz sie dalam wkolowac we wczesnejszy upgrade z nadzieja na nowa dosc wowczas jezynke Q10, a okazalo sie juz w ogródku, ze gaska jezynek juz nie ma bo wyzarla.
I zostalam naburmuszona wlascicielka Monstrualnego Aluminiowego Katamarana (Humongous Tinfoil Catamaran), wylacznie dlatego ze ubóstwialam reklamy RDJ, a takze konsultant-opiekun byl super mily i bajerowal lepiej niz przecietny konsultant potrafi.
Zapytana, czemu nie mam ekstazy telekomunikacyjnej na mozliwosc wczesniejszej wymiany wyjasnilam pomocnie, ze jedyne co mnie interesuje to model, ktorego od 2 lat brak na stanie.
Opiekun moj czule mnie pocieszyl, ze wrecz przeciwnie, maja az dwa nowsze jeszcze modele.
Tu uczciwie wyznaje, ze troche sie podjaralam i wyguglowalam sobie oba modele i na jeden z nich dostalam slinotoku.
Ale twarda negocjatorka bedac wyszarpalam najkorzystniejszy mozliwy pakiet za podobna kwote do placonej i mialam tylko jeden warunek.
"Bo wiesz, jestem obecnie zamorska i w zwiazku z tym jakbys do mnie zadzwonil za tydzien, a ostatecznie chociaz mi maila pchnal z danymi i telefonem to ja zadzwonie jak wroce."
Opiekun sie rozmaslil w zachwytach, a mnie cos tknelo i spojrzalam na kalendarz... no tak za tydzien bedzie malo, ze nowy miesiac...
Bedzie nowy rok!
Finansowy nowy rok - na Wyspie - zaczyna sie w kwietniu.
Nie plujac opiekunowi na buty postanowilam, ze dam mu szanse i jakze bym sie rozczarowala gdybym jednak miala nadzieje. Kontakt nie nastapil przez pol roku...
Pogodzona z rzeczywistoscia, kontrolnie co jakis czas sprawdzalam na linii jakie maja dla mnie opcje w ofercie i ciagly bylo to gówno.
Az uslyszalam, od M, ze provider wprowadzil moj wymarzony model jezynki do sprzedazy indywidualnej wiec w poniedzialek popedzilam na linie patrzec. Faktycznie - oferta stanowczo sie polepszyla.
Nie czekajac, az znowu jakis opiekun wezmie mnie w obroty, uderzylam na linie.
Wybralam jezyne, deliberuje nad pakietem i cos mnie wytracilo z rownowagi.
Praca zapewne, bo tylko to ma czelnosc przerywac tak wazne zajecie jak analiza pakietów SmarkFonowych.
Chyba juz wtedy powinnam byla przemyslec slusznosc posuniecia, ale nie dalo mi to do myslenie za mocno.
Przerwalam deliberacje, a po jakims czasie wrocilam do nich i przy finalizacji transakcji wyskoczyl mi:
Blad.
Okazalo sie, ze sesja mi sie skonczyla zanim jeszcze wrocilam do deliberacji.
Ale zanim to odkrylam, to zacukalam sie na dluzsza chwile, bo adres moj w systemie mieli stary.
Ale nie na dlugo sie zacukalam gdyz, w tymze samym systemie mieli tez moj adres nowy jako adres dostawy. Sprobowalam na goraco zmienic adres moj, ale system mi powiedzial, ze musze do nich zadzwonic w tym celu. No dzwonic nie zamierzalam, wiec ufnie sprawdzilam czy na pewno adres dostawy jest dobry. Byl dobry.
Zaczelam proces na nowo, wybralam model, podumalam nad pakietem, wybralam pakiet, powymienialam dodatkowe pakieciatka, sprawdzilam adres dostawy i dawaj finalizowac.
Blad. Jeden z komponentow zostal usuniety.
Zdziwko, bo wcale go nie widzialam w pierwszej chwili i nie umialam go znalezc nigdzie potem.
No to wracam do wyboru pakietu. Wybralam, dodalam/usunelam pakeiciatka, Finalizuj.
Blad. Musisz podac date waznosci karty.
'No przesz podalam krude' mamrocze pod nosem...
I podaje na nowo, dane, date... Finalizuj.
.......
czekamy
.......
'kuzwa, zeby mi sie Kolchozowy internet nie zawiesil do kompletu...' mysle.
.......
Tranzakcja zakonczona pomyslnie...
'Uff...' pomyslalam... i prawie uslyszalam jak przelatuje nade mna zla godzina...
Ale widac bylo, ze niszcyzciel "mRufa" sie zawzial i pchal mnie ku wlasnej zgubie z sila wodospadu.
Przyszedl mail potwierdzajacy zamowienie, przeczytalam bardzo dokladnie sprawdzilam adres dostawy, ktory byl w mailu dobry.
Przyszedl drugi, mowiacy ze temat jest w realizacji i na dniach dostane moja nowa zabawke.
Dzien minal.
Nadeszlo jutro.
Z rana spawdzilam maile i oczetom mym mocno niedobudzonym ukazal sie widok taki:
"Mamy Twoj nowy telefon, jesli chcesz go odzyskac zloz swoja lewa nerke w pojemniku z suchym lodem i zanies do najblizszego squeeda".
Zamarlam. Przetarlam oczeta, budzac je i przeczytalam ponownie. Prawda byla gorsza niz majaki senne...
"Mamy Twoj telefon. Dostarczymy dzis pod Twoj stary adres. Nie bedzie Cie? Mozemy zostawic u sasiadow lub dostarczyc innego dnia, kliknij"
Juz na widok starego adresu dostalam drgawek, bo przeciez sprawdzalam 4 razy czy adres dostawy jest poprawny...
Jest 7.15 rano, szykuje sie do szychty kolchozowej, z lekka zajawka migrenowa, a tu taki zonk.
Klikam zatem, z telefonu bo szybciej, a opcje w kliku sa takie:
- wybierze adres sasiada, ale tylko na swojej ulicy (ONA NIE JEST MOJA! warcze do telefonu)
- wybierz inny dzien
Koniec opcji. Zero innego adresu, zero telefon do przyjaciela, nic.
sprawdzam sms'y od V - dostawcy komorkowego - jest numer kontaktowy. No to co, ze jeszcze nie ma 9tej. Ba nie ma nawet 8mej. Dzwonie.
Po przekopaniu sie przez 9 kregów piekiel (czyli menu cyfrowe V) doczekalam sie ludzkiego glosu.
Plec zenska wita mnie slowy:
'Dzien dobry nazywam sie Iksinska, ale chyba importowa. Jak sie masz, cy wypilas juz kawe?'
Talking about random...
' Dziendobry. Nie pije kawy, mam za to inny problem...'
'Oh. To co pijasz o poranku?'
'Herbate!' zelgalam (bo co bede obcym tlumaczyc ze pijam wylacznie Maxa, czesto rozcienczanego...).
'Oh... To jaki masz problem'
Tu wyluszczylam moj problem, podkreslajac, ze nie moje roztargnienie tu zadzialalo, bo mam dowody i ze nie wiem co zrobic nie mogac zmienic adresu dostawy z W na A, albo chocby i na O, wszytko jedno byle nie W.
'Nic sie nie martw, ja Cie poratuje! odpowiedz mi tylko na pytanie bezpieczenstwa'
A prosze uprzejmie odparlam i pomyslalam podejrzlwie - ciekawe kuzwa co ja sobie wymyslilam za pytanie bezpieczenstwa te 8-9 lat temu...
Otoz proste - miato urodzenia.
100% trafnosci.
Pada nastepne pytanie i tu zdebialam:
Can you give me your parent address?' (czyli czy mozesz podac mi adres Rodzica?)
Zdazylam sie zelzyc w myslach za takie kretynkie pytania bezpieczenstwa wybrane przed laty, ale szczesliwie pameitam adres mojego Rodzica, wiec dopytuje:
'Adres Rodzica??'
'Tak'
Ale ktora czesc tego adresu?' majac na mysli czy ulice, czy miasto...
'Caly', z przekonaniem odpowiada niewiasta...
No to recytuje adres.
A ona do mnie
'Hm, ja mam tu adres zaczynajacy sie od 102...'
tu mnie olsnilo... ona mowi Current nie Parent... (czyli Aktualny/Biezacy) i stad zgadlam, ze jest albo z importu albo call centre jest poza Wyspa.
Wyjasniam zatem:
'Oh! To moj STARY adres, ten ktorego nie moglam zmienic, ale byl podany adres dostawy, wlasciwy wiec uznalam, ze bedzie w porzadku'
'Rozumiem' odpowiada niewaista. 'To podaj mi ten adres'
Poslusznie podalam.
'Poczekaj chwile, a ja wypelnie dla ciebie formularz przekierowania'
..... czekam.....
'Czyli skoro pijesz herbate, to pijasz ja czarna czy w innych smakach?'
Random...
'Owszem pijam w innyc hsmakach'
Tu deliberujemy chwile nad caletami herbaty z cytryna...
SERIO!!
'Ok, podaj mi teraz nowy adres'
Podaje.
'Mozesz przeliterowac?'
Literuje - wyraznie, podkreslajac B jak Bravo itp...
.....czekam......
'Jaka masz pogode?'
(kuzwa, jakas nowa szkole customer care czy co? zamiast grac na szybkosc, zagadujemy klienta, zabawiajac go rozmowa? a moze generator wkurzajcej muzyczki sie zepsul?)
'Jakies plany na weekend?'
(no przesz nie powiem, ze bede sie zmagac z transferem na nowy SmarkFon)
'Oh, ja sie wybieram na slub przyjaciolki... mam nadzieje, ze bedzie ladnie bo mam piekna nowa czerwona suknie...'
Wypielam wrotki w tym momencie i juz mi tak zostalo.
Normalnie jak sie bede czula samotna to dzwnie do obslugi klienta V zeby sobie pogadac z przyjazna dusza...
W koncu proces przekierowania sie zakonczyl, dostala NOWY numer dostawy, podziekowalam niewiescie wylewnie i nieco spozniona wybralam sie do pracy.
W Kolchozie dokonalam przeglada medialnego i odkrylam sms ze slowy, "Twoja przesylka jest w drodze, bedzie z toba mieszy 13.44, a 14.44, w W. Orazm email, podobnej tresci, acz juz z nowym numerem dostawy...
Zpienilam sie, ale juz nie dzwonilam, tylko postanowilam przelozyc dostawe na inny dzien, bo w tym dniu mialam od 13tej fo 14tej lekcje i zero zamiarów rezygnacji z tej lekcji.
Jutro, czyli nastepnego dnia, bo dzis juz jest pojutrze, mialam miec lunch z Przebrzydluchem, wiec postanowilam sie nie spieszyc z ta dostawa i wybralam piatek, 18ty, zakladajac, ze:
a) albo do tego czasu dostana juz przekierowanie
b) albo ja cos wykombinuje i bede najwyzej koczowac pod starym domem.
Przelozone.
Przyszedl mail z D (kurier),
Twoja przesylka, przelozona na piatek (nowy numer), do W.
'No i **j', pomyslalam i wzielam sie za prace.
SMS z V - Towja przesylka na piatek.
po 2-3 godzinach, w przewie widze emalie - z V -
'Dostalismy Twoje przekierowanie, Przesylka bedzie dzis obklejona na nowo i przelozona na jutro.'
Krotko po tym,  kolejna emalia z D -
cala korespondecja od paru godzin w temacie przekierowania mojej przesylki, pomiedzy zespolem antyfraudowym (!!) w ... EGIPCIE!! (ironia, co?)...
'Zgodnei z formularzem przekierowania, przesylke wraca dzis do Debpot w B, zostanie tam przeadresowana i wyslana na "nowy" adres gdzie zamiast B jak Bravo konsultatnka wpisala P...'
Super. Pal licho,ze przez P. Kod pocztowy poprawny, a to wystarczy.
Mial byc wprawdzie piatek, no ale juz trudno. Zamiast panikowac i odwolywac lunch z Przebrzydluchem poszlam na zywiol. I slusznie, jak sie okazalo, bo Przebrzydluch zapomnial o lunchu.
Wieczorem kolejny email, z D:
"Mamy Twoja Jezyne, obkleilismy ja jak piniate i dostarczymy jutro, tak jak chcialas i pod nowy adres"
'Wcale nie chcialam jutro, chcialam poczekac do piatku', oznajmilam mojemu telefonu i poszlam spac.
Rano cisza.
sprawdzam status przesylki w D:
Przesylka byla wieczorem znowu w B(6 mil na polnoc od W), w nocy pojechala do N(10 mil na poludnie od A), mijajac mnie po drodze... moglam chociaz pomachac... no trudno...
I dzis przyjedzie do mnie.
Swietnie. Bede improwizowac.
Pojechalam na szychte do Kolchozu.
Mail z D:
'Twoja przesylkowa piniata jest z naszym kierowca i dotrze do Ciebie miedzy 11.44, a 12.44" (Skad, pytam, SKAD oni biora takie przedzialy czasowe?? nigdy nie jest 50, 15, 45, zawsze jest np 10.38-11.38 itp...)
Spoko, mysle sobie - dam rade bo D pokazuje mape z odlegloscia kierowcy od celu, wiec moge przycelowac i zdarzyc przed lunchem (i tak bede dzis odrabiac, bo we czwartek robilam za limo na lotnisko u musialam sie urwac wczesniej, wiec dodatkowe pol godziny nie mialo wiekszego znaczenia).
Kilka minut pozniej SMS z V:
'Jest z problem z Twoja przesylka - jeszze jej nie mamy'
Serce mi stanelo.
Z takim stoajcym sercem, sila woli chyba sprawdzilam status przesylki, ktory mowil:
"Wrocila wieczorem do B, dzis rano, nie mam jej w B, czekamy na przesylke"
Zamarlam na dobra chwile, patrzac baranim wzrokiem w ekran.
Ale cos mi nie pasowalo...
Zaraz, zaraz... czemu ten numer nie ma trojek, anie osemek? jestem pewna ze numer przesylki przekierowanej mial trojki i osemki...
Odblokowalam prawa reke - te od myszy - i szukam maila wczesniejszego z D...
Klik.
'Przesylka byla wieczorem znowu w B(6 mil na polnoc od W), w nocy pojechala do N(10 mil na poludnie od A), mijajac mnie po drodze... moglam chociaz pomachac... no trudno...
I dzis przyjedzie do mnie. '
Numer? masa trójek i ósemek...
hm??
W tym momecie SMS z V:
'Twoja przesylka jest w drodze bedzie miedzy 11.44, a 12.44'
'Albo mam pomieszanie zmyslow, albo D i V maja Schizofrenie...' pomyslalam.
Klik
Na ma **ja we wsi... Piniata jest na samochodzie juz w okolicy A, bedzie w domu za 2.5 godziny, a zarazem przesylki nie maja w B. Fakt, ze twierdza iz na nia czekaja postanowilam wypierac...
I slusznie.
11.20, uciekam chylkiem z Kolchozu, zostawiajac szefu elektro-sklerotke, ze jakby nie zauwazyl to mnie chwilowo nie ma, ale bede.
11.35 podjezdzam na moja ulice, zblizam sie do domu/podjazdu i cos mi nie pasuje wizualnie...
Podjazdu jakby nie ma.

Zdebialam, ale za kierownica nie objawia sie to paralizem na szczescie, bo za mna jest samochod.

Juz to powinno wydac mi sie podejrzane, bo ulica do ruchliwych nie nalezy - w godzinach szczytu przemknie moim kawalkiem 1, góra 2 pojazdy na godzine o ile to. A tu prosze, ruch jak na Marszalkowskiej, mam samochod na ogonie.

Podjezdzam tedy blizej i jest tak:
Ulica ogolnie pusta - nie, ze wszystkie krawezniki zajete, zderzak przy zderzaku, tylko przeciwnie - jak okiem siegnac jest 1 auto po prawej od mojego podjazdu  i jeden po lewo.
A tam gdzie powinna byc luka mojego podjazdu stoi, wklinowany prawie na styk srebrny Merol - jeden z tych dlugich, nisko zawieszonych 2-drzwiowych (nie przepadam ze designem Meroli wiec nie bedzie slinotoku).
A przypominam - poza tymi 2 autami sasiadow, zaparkowanymi NIE w podjazdach tylko normalnie przy krawezniku, ulica pusta.

Zeby wjechac tak dlugim autem trzeba sie roznowlegle tam wbic i na dodatek pod prad, bo to druga strona ulicy do kierunku jazdy mojego i wczesniej tego Merola jest.

W Mercu jakis leb sie kiwa. No chociaz tyle ze baran nie zostawil zablokowanego podjazdu i nie polazl gdzies, pomyslalam.
Chyba baba, albo dlugowlosy chlop...
Szybka gonitwa mysli "kurna, nawet nie moge wysiasc i ich zje... er... zmieszac z blotem, bo mam samochod na ogonie", ale na szczescie, mimo wielkiego roztargnienia, przypomnialam sobie, ze mam przeciez klakson!
HA!
BEEEP!!

Leb poderwal sie zaskoczony, rozejrzal gdzie jest - przysiegam, wygladalo jakby dopiero zauwazyl, ze blokuje podjazd... - wycofal sie - tak bylo ciasno, ze musial wyjechac na 2 razy - i wyjechal, po czym wjechal tuz za samochodem sasiadow, blokujac ich podjazd, rzecz jasna... jakich agorafobiczny ten leb, pomyslalam sobie, kontemplujac nadal pusta ulice. Wjechalam do siebie i myslac neisympatycznie, o dlugowlsoym kierowcy z Merca, poszlam czekac na Jezynke-Piniate.

Jezynka doszla w ciagu 10 minut od mojego przyjazdu, a ja nie mogac sie powstrzymac (co przy Katamaranie NIE bylo problemem, kompletnie) rozlupalam paczke i zaczelam ogladac telefon, gdy zapukano do drzwi.

Zaskoczona pomyslalam, ze jesli to kurier chcacy zabrac moje paczke do B, gdzie podobno na nia czekaja to nie oddam, ale okazalo sie, ze nie.

Poczta z jedna z zamowionych przesylek.

Wrocilam czym predzej do Kolchozu zadowolona, ze 2 sroki za ogon chwycilam i nie bede musiala dymac na pocztowe depo chociaz ten jeden raz.
Och radosci przedwczesna...

Bo w domu wieczorem czekala karteczka, ze na depot pocztowym czeka na mnie przesylka, do odbioru...