Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Wednesday 31 May 2017

Zaba vs Troll - pojedynek intelektualny gigantow specjalnej beztroski czyli jak bardzo pokrzywiona jest mRufa.

Dzis w telegraficznym skrocie (jak na mnie) bo taka piekna wymiana zdan kolo mnie wystapila, ze grzechem byloby jej nie uwiecznic...

O Zabie juz opowiadalam. A jakby pamiec niedomagala to bylo o nim o tu.
Nie pamietam tylko czy meldowalam, czemu sie w Zabe przepoczwarzyl, wiec wyjasnie.
Otoz chrumka.
Jak mu cos w gardle szwankuje - np zaschnie, albo drapie, to wydaje z siebie takie dzwiek, ktory w pierwszej chwili przez pare miesiecy bralam za bardzo glosne stukanie koleczke (NIE kulki, bo myszki mamy apteczne (czytaj optyczne)) w myszce. 
Taki ni to klekot ni to stukot.
Moja myszka tak robi ale ciszej, wiec zaczelam zwracac uwage bo dzwiek jest dosc irytujacy. Okazalo sie ze myszka nie majdruje jak slychac te dzwieki wiec zaobserwowalam ukradkiem, ze jak slychac ten dzwiek to Maxim przyjmuje uduchowiony wyraz twarzy, z lekkim wytrzeszczem nadyma podbrodek (POWAZNIE!!) i wtedy rozlega chrumkanie. 
Nasila sie po kichnieciu albo ja ma infkecje jakas.
I wydaje ten dzwiek seriami
Dzwiek przypomina tokujaca zabe, albo ropuche - nie kumkajaca, tylko bardziej chrumkajaca.
Wyjasniwszy dzwiek mojej przyjaciolce, ktora Zabe znala jeszcze dluzej niz ja, zaczelam uzywac w mailach do niej tego okreslenia i tak juz pozostalo. Od przeszlo roku Maxim jest Panem Zaba. Lub po prostu Zaba.

(w ten sam sposob z M mamy 'zone Chlebka' - pracowal kiedys z nami facet imieniem Graham, a zeby nie mowic o niej zona Grahamka, to M ukula mu ksywke Chlebek. Poniewaz rozmawiamy ze soba po polsku, a nie jest to zbyt grzeczne, ale inni innostrancy sa gorsi - jawnie beda kolo Ciebie napierniczac w swojej gwarze - my tylko miedzy soba, a jak ktos dolacza to przechodzimy na lokalne narzecze, wiec nie chcemy uzywac imion w opowiadanach, bo byloby to jeszcze gorsze. Przynajmniej naszym zdaniem)

Troll z kolei to taki jeden z pracy.
Nie ten sam co Gollum, ale poziomem oblechu moze nawet bije Golluma. 
Nie lubie go to malo powiedziane. mnie odrzuca sasiedztwo powietrza ktorym on oddycha. 
To jest ak wysokie stezenie negatywnej chemii jakie mozecie sobie wyobrazic.

Kurdupel, nabity w sobie, z wielkim lbem, ktorkim wszystkim pozostalym i konska szczeka oraz dosc wylupiastymi oczami - typowy efekty krzyworodztwa wyspowej (j)elity.
No wiem brzmi to okropnie i swiadczy o mnie tragicznie.
Ale powaznie on tak wyglada - polecam serial Taboo gdzie arystokracja (i nie tylko) wyspowa jest pokazana z prawie calkowictym odarciem lukru i taki ksiaze regent na przyklad... no powiedzmy ze limitowanie puli genowej przy prokreacji ma swoje minusy i wreszcie ktos sie odwazyl pokazac je bez grubej warstwy lukru.
I jestem pewna, ze glosowal na brexit a wczesniej na silnie prawicowa partie podczas wyborow, a wszystkich inostrancow nienawidzi szczerze i doglebnie, ale falszywie sie do nich usmiecha i protekcjonalnie udaje kolonialna dobrodusznosc, podczas gdy jad z kacikow ust scieka.

Acha, z kompleksem wszyskowiedzacego polglowka.
Pod wieloma wzgledami przypomina Horror - wprawdzie jako zenska jednostka konskie zeby ma nieco mniejsze, ale poza tym wszystko sie zgadza, no... ona sie czesciej myje (wbrew dowodom w kalendarzu, gdzie u naszej wspolnej kolezanki S figuruje coroczne wydarzenie pt "Bath with Horror" - co doprowadza mnie od spazmow ze smiechu za kazdy mrazem, a oznacza prozaicznie ze raz w roku jada razem do Bath, zazyc tam urokow SPA), ale do ludzi, szczegolnie inostrancow odnosi sie z identycznym protekcjonalizmem i to dla moich blizszych znajomych powinno oznaczac, ze Horror mnie zywiolowo niecierpi, bo znaja moja reakcje na protekcjonalna wyzszosc. Bezzasadna na dodatek.
Ale wracajac do Trolla (niechetnie i z obrzydzeniem), to on probowal mnie karac nie dajac mi miodu (w komentarzach do poprzedniego wpisu wspomnialam).
Oraz Troll kicha.
Niby nic takiego, bo kazdy raz na jakis czas kichnie.
Ale ten sqr....czony jak kichnie to budynek trzesie sie w posadach, szyby wpadaja w wibracje, a mnie w mozgu peka kolejna pierdzaca zylka.
Gdyby dostawal sraczki za kazdym razem jak mu jej zycze, czyli przy kazdym kichnieciu to by se dupsko zaszyl i modlil sie przed jakims bostwem zebym tylko nie kichnac, bo znienawidzilam kutafona juz za te kichniecia i satysfakcje na pysku jak widzi i slyszy reakcje okolicy. Szczegolnie kreci go jak baby lapia sie za gors w przerazeniu.

Acha i klamie, ale to juz podobnie jak Gollum, czyli musza miec wspolne fragmenty genotypu.

Mianowicie twierdzi, ze ma jakas dolegliwosc, ktora sprawia ze musi kichac jak przez gigantofon. Machajac przy tym lbem na ile jego krotka szyjka pozwala...
Zawsze sie marginalnie zastanawiam kiedy przyrznie czolem w klawiature, ale przezornie siedzi odchylony wiec co najwyzej whiplash mu grozi.

Nazywal sie tak, ze ja na niego mawiam "Loudsneeze Steve" do tubylczych przyjaciol ktorzy dziela moje odczucia, ale tu pozostanie Trollem. Aczkolwiek rzadko sie zdarza ze mnie rozbawi na tyle by zasluzyc na wspomnienie, a o obrzydliwosciach wspominac nie zamierzam.
A czemu klamie? 
Otoz jak kichniecie zlapie go z zaskoczenia to wcale nie ryczy. Kicha wtedy normalnie jak kady czlowiek. czyli jak ma katar to kicha normalnie. A jak nie ma kataru to czuje parskniecie w nosowodach i wlacza gigantofon. 
Nie mam slow zeby opisac ten dzwiek, ale sprobujmy sobie wyobrazic wkurzonego Lwa nadeptujacego znienacka na klocek lego. Albo niespodziewanego jeza.
Taki dzwiek z odleglosci mniejszej niz 50 metrow moze wpedzic z nerwowe drgawki grabarza, a co do dopiero normalna istote ludzka, o mnie nawet nie wspominajac.

Zaba jak wiemy ma jakis tam syndrom z grupy autystycznych, nie ma co do tego watpliwosci, ale duzo mniej intensywny niz wszyscy uwazaja - bo zlapalam go niejednokrotnie na byciu jawnie zlosliwym, z blyskiem satysfakcji w oku. Ale o tym juz gledzilam.

Tez ma syndrom wszystkowiedzacego, ale nie mozna mu odmowic szerokiem wiedzy z wlasnej dziedziny, jednakowoz mniej doglebnej i niezawodnej niz mu sie wydaje.

Recz sie dzieje dzisiejszego poranka.
Rozmowa Zaby z Trollem-dupkiem:
- Czesc Zaba, masz szybka sekundke? Mam pytanie o obecny CRM (Hi Maxim, do you have a quick secund? I got question about CRM webapp server...)
(ja jadowicie mamrocze pod nosem 'a znasz baranie szybkie i nieszybkie sekundy?' ale nie zamierzam nawet dac znaku, ze uslyszalam ten idiotyzm, wypowiedziany wielce profesjonalnym tonem osoby ktora bardzo stara sie zeby rozmowca uznal osobe za nadrzedna i zaczal bic poklony i podsluchuje dalej w powodow zawodowych)
tu pada pytanie.
Zaba udziela odpowiedzi
Troll podziekowal i juz zamierza odturlac sie (na krzesle z kolkami), gdy Syndrom Zaby nie wytrzymuje i dodaje:
- Och i dla Twojej wiadomosci, nie ma czegosc takiego jak szybka sekunda - wszystkie sekundy sa takie same... (Oh, and for you reference, there is no such thing as a quick second, all seconds are the same)

Ja sie oparskalam.
Naplulam sobie w rece, ktorymi zaslanialam gebe i prawie zasmarkalam klawiature, bo rownoczesnie bardzo sie staralam nie pokazac swojej reakcji.
Nie uslyszalam z tego wszytkiego reakcji Trolla, ale nie spodziewam sie lotnej riposty.
Sasiadka z drugiej strony patrzyla na moje spazmy i meczarnie baranim wzrokiem bo nie uslyszala polowy rozmowy, a jak jej powtorzylam szeptem to nie zrozumiala mojej ucicechy.
Wniosek - jestem bardzo, ale to bardzo pokrzywiona mRufa...

Monday 22 May 2017

Jak sie NIE podrywa mRufy.

Taki anty-poradnik, bo ja zawsze wszystko mam w poprzek i na opak.

Otoz, mRufa bedaca jednosta plci zenskiej, czyli czlowiek-kobieta-ktora-woli-bywac-samochodem, ma preferencje takie bardziej oldskulowe i konserwatywne, mianowicie preferuje plec przeciwna.

Nie afiszuje sie za bardzo z tymi pogladami, co czasem sie na niej msci bo na przyklad pada ofiara zainteresowan osob z preferencja monochromatyczna.
No tak czasem bywa, ale szczesliwie bez przesady.
Jednak w ogolnym rozrachunku tak mniej wiecej trzy do jednego pada ofiara zainteresowania osob rownie konserwatywnych w pogladach jak ona, czyli jednak tej plci przeciwnej.
Bez szalu, umowmy, sie ale na tyle, zeby NIE mogla narzekac na totalny brak.
Co jest czasem gorsze niz brak, bo niewlasciwy-acz-zainteresowany osobnik to jak policzek w niezbyt wybujale Ego.
Ale mniejsza z tym, bo narzekac nie ma podstaw, nieprawdaz ;).
I teraz uwaga. 

Jak NIE podrywac mRufy.

.....1.....
Otoz nie zaprasza sie jej do kina, na film na ktory mRufa z zapraszajacym nie zostana wpuszczeni, bo sa za starzy, jesli nie ma sie poczucia humoru i dystansu do siebie, bo mRufa zabije Was smiechem.
Siebie tez.
Osobnik z brakiem stosownej “funny bone” po prostu zostanie wmieciony w szczeliny podlogowe lokalu, bez szans na rehabilitacje.
Przyklad
Zostal opisany o tu, wiec nie bede sie powtarzac nieprawdaz.

.....2.....
Nie nalezy zakladac, ze mRufa bedzie sie zachowywac, tak jak sobie osobnik wyobrazil, wymarzyl i we wlasnej glowie juz przezyl, bo pozniej bywa ciezko zdziwiony, gdy w glowie uslyszal “I do”, a realia to bedzie mRufa albo turlajaca sie ze smiechu po posadzce, albo mRufa pukajaca sie energicznie w czolo i sugerujaca takie oto lekarstwo.

.....3.....
Nie nalezy rowniez zakladac, ze po przejsciu przez gre przedwstepna (chodzenie luzem oraz za raczke) w rzeczonej wyobrazni mozna w realiach przechodzic do rekoczynow, bo mRufa z zaskoczenia moze sie najezyc, a w ekstremalnych przypadkach nawet przylozyc bykiem. A juz cios szpila sarkazmu jest NIEUNIKNIONY.
No coz, ten typ tak ma.

Przyklad 2 i 3
Jest w Kolchozie (nie w Lochach) taki jeden.
Gollum na niego mowie i to wcale sama nie wymyslilam, tylko nie swiadomy niczego Przebrzydluch kiedys rzucil taka mysl i totalnie sie przyjelo.
Gollum kiedys popelnil blad taktyczny, mianowicie zasugerowal dostawcy, ze moga byc problem ze zrozumieniem mnie bo jestem innostrancem. Bylam w Kolchozie juz 2 lata moze nawet z hakiem i troche sie zapienilam.
To znaczy najpierw zasiegnelam jezyka u roznych osob, dowiedzialam sie ze nie prawda, bo oryginalne sformulowania, owszem podnosza poziom endorfin, ale nie zaciemniaja przekazu i w ogole mam wziac ten Niepierdol, 3 razy dziennie po2 tabletki, bo komplementow nie beda mi prawic w sparawch oczywistych, jakby sie nie szlo ze mna dogadac to by mi nie przedluzyli umowy na czas nieokreslony.
Przyjelam to do wiadomosci i dopiero sie wtedy zapienilam.
Odrzucilam propozycje interwencji osob trzecich bo w Kolchozie, ktory jest miedzynarodowa organizacja charytatywna takie zachowanie jest niedopuszczalne, wbrew misji wizji i halucynacjom i wzielam sprawe w swoje rece – otoz wcale nie pobilam barana ani nie pocielam mu opon tylko powiedzialam, ze nastepnym razem niech mi zrobi uprzejmosc i w takich paszkwilach nie dodaje mnie do wiadomosci bo robi z siebie idiote, a jak ma problem ze zrozumienim mnie to albo niech sie przestanie do mnie odzywac, albo niech mi to powie bezposrednio. Koniec przekazu.
Jakos kompletnie nie widzial powodow narzekac w temacie zrozumialosci tego przekazu.
Dziwne co?
No w kazdym razie totalnie stracil jakiekolwiek szanse na pozytywne nastawienie z mojej strony.
Minelo pare lat i zaczal sie ze mna probowac spoufalac. Teraz wiem ze byly to proby rekoczynow po podboju przedwstepnym w jego glowie, ale zle trafil.
Ze sie najezylam to malo powiedziane.
Jego szczescie ze wzrosu nikczemnego bo mniejszych od siebie nie bije.
Ale widac byl to blad, bo pare lat pozniej – wytrwala zaraza co? – zaczal mnie zaczepiac w temacie moich wycieczek samochodowych, bo jak sie okazalo jedna z moich wycieczek zabrala mnie tam gdzie mieszka jego rodzicielka oraz siostra.
Zaczal obrzydzac mi miejsce gdzie jak sadzil bylam i zachwalac regiony jego rodziny.
Bedac jednsota prosotolinijna, od pierwszego kopa uczciwie odpowiadam co mysle, a pozniej dopiero sie zastanawiam czy nie bylo w pytaniu haczyka, wiec odparlam, ze gowno prawda bo tam tez bylam i pewnie ze ladnie ale bylam tez w piekniejszych miejscach.
Na co zachecajaco poinformowal mnie, ze on ma tam mete i ze jedzie za miesiac.
Jako kobieta prosta pogratulowalam mu koneksji i temat byl dla mnie zamkniety.

Otoz odkrylam pare miesiecy temu ze grubo sie mylilam.

Bo tak mniej wiecej rok temu z haczykiem  zlapal mnie w kuchni w Lochach i zapytal co ja sadze o tym, zeby on sobie kupil camper vana, czyli tak i samochod w ktorym mozna pomieszkiwac. Bo on sie zastanawia i mysli nad tym czy kupic tego campera, czy moze kabriolet.
Na to ja znowu, odruchowo szczerze rzeklam, ze jak go stac na dwa samochody to niech sobie kupuje co chce, bo mnie ani jeden typ ani drugi samochodu nie rajcuje.
Z mina kopnietego szczeniaka Gollum zaprzestal inwigilacji.
Ale nie na dlugo, bo kilka miesiecy temu temat kabrioleta powrocil i rzucil sie na mnie w kuchni w Lochach.
Co ja mysle o kabrioletach?
Odparlam, ze fajne zabawki jak kogos stac na 2 samochody, mnie zas nie stac.
Tym razem zapikaly mi lekko swiatelka alarmowe bo pogawedka zaczynala sie robic upierdliwa. Mianowicie nie udalo sie zamknac tematu zwyczajowym “jak masz fundusze to se kupuj co ja bede ci zalowac”.
W koncu powiedzialam uczciwie, ze z mojego punktu widzenia kabriolet, szczegolnie tzw ragtop czyli ze szmacianym dachem, jako podstawowy srodek transport, to na Wyspy pomysl bardzo sredni. Jako, ze pogoda nas generalnie nie rozpieszcza – wiatry jak nad Baltykiem, dzien bez deszczu to dosc rzadki przypadek ja juz tydzien bez deszczu to prawdziwa rzadkosc, zima cieplo ucieka wiec spalanie rosnie bo ogrzewanie itp, no i co najwazniejsze, dla Golluma to nie problem (wiem zlosliwie, ale juz mialam go dosc, a poza tym on na prawde ma prezencje Golluma, w szczegolnosci w gornych partiach jestestwa), ale z mojego punktu widzenia owszem, problem.
Zadna ze mnie Bridget Jones, ale skutki uboczne mam po przejazdzce takim pojazdem identyczne.
Obrazek widac skad. Podobienstwo dotyczy WYLACZNIE formatu koafiury "po". NIE koloru.
Zgryzliwosc pomogla, odczepil sie ode mnie , ale kurde znowu nie na dlugo.

Z jakiegos powodu niedawno znowu rzucil sie na mnie z tematem Kornwalii i lokali mieszkaniowych.

Dodam tu, ze przez te wszustkie lata nigdy nie wpadl na pomysl zaproszenia mnie na 'kawe', czy cokolowiek innego, wiec kompletnie nie przechodzilo mi przez mysl, ze to jego gledzenie ma jakikolwiek zwiazek ze sprawami kontaktow damsko-meskchi czyli tzw upodoban (oprocz tej proby rekoczynow 4 lata temu, ale uznalam temat za zamkniety, bo i wtedy zadnych sygnalow nie bylo).

Mianowicie rozmowa wygladala tak:
- A wiesz ze zaraz rzut beretem of tego Mitak Theatre, w tej sasiedniej lagunce, to sa wlasnie bloki mieszkaniowe?
- O? (zdziwilam sie kurtuazyjnie, bo mnie to lotto), nie wiedzialam.
- Moja siostra tam mieszka.
- Aha (przyjelam do wiadomosci z totalnym brakiem ognia w jestestwie)
- Tak i te mieszkania sa super tanie.
-Tak? (lekko juz nieobecnie odparlam)
- No na prawde, wiesz jakbym sprzedal swoj dom w K, jednosypialniowy, to moglbym za te pieniadze kupic super apartement w tych blokach. Jak myslisz?
WTF? rozleglo sie w mojej glowie
- Acha?
- No na prawde.
- No ale co tam bedziesz robil?
Zapytalam odruchowo ja, bo na takim zadupiu, a urokliwe, czy nie to jednak jest zadupie, ozywajac wylacznie w sezonie turystycznym i spotkalam sie z niezrozumieniem.
- ??
-  No gdzie tam znalezc prace?
- No mozna by przeciez pracowac zdalnie.
- Ze w sensie co?
- No wiesz, moglabys przeciez robic to co robisz tylko zdalnie.
ALERT, ALERT, RATUJ SIE KTO MOZE, RUN FOR THE HILLS, ryczy alarm w mojej glowie, a ja zaczynam kombinowac.
- Ze niby ja?
- No.
- A nie to odpada, ja zdalnie pracowac nie zamierzam. Wiesz pomysl moze i dobry, ale tak blizej emerytury
-...?
- A ja wciaz jestem piekna i mloda wiec jeszcze o tym nie mysle, to chyba oczywiste, nie? (SARKAZAM)
Gollum vs mRufa 0-1 mysle sobie i juz zaczynam sobie gratulowac w myslach...

Za wczesnie!
- No ale wez, przeciez to tak tanio.
- No owszem, ale przeciez wiesz, ze to wynika z faktu, ze pracy tam nie ma, wszedzie daleko. Pieknie owszem, ale to za malo.
- Znaczy nie?
- No w tej chwili na pewno nie.
Koniec rozmowy.
Odetchnelam z ulga.
A Gollum przez kolejne tygodnie traktowal mnie oschle, normalnie jakbym zerwala zareczyny conajmniej.
Dramat, powloczyste spojrzenia, mina zbitego psa, no nie?
Tydzien temu, siedze sobie przy biurku w Lochach, nic nie podejrzewajac, gdy podbiega do mnie Gollum, radosny, bez mala w podskokach.
- Kupilem!
- ?? patrze nieco baranim wzrokiem.
- Kupilem MX5! Kabriolet!
- No to swietnie. Gratuluje.
Odparlam ja usilujac nie zabrzmiec jakbym to miala tak gleboko w odwloku jak to na prawde mam.
- Ma 52 tysiace mil
Ale to jednak samochod, a niestety motoryzacja na mRufe zawsze dziala...
- Ktory...
- ale jest w swietnym stanie!!
- Któ...
-poprzedni wlasiciel byl bardzo stary i malo jezdzil!!
- KTORY ROCZNIK?
- a... 2007 (klamstwo bo 2006, widzialam rejestracje....)
- No to faktycznie nieduzy przebieg (ja tyle trzepnelam przez 3.5 roku, a i to tylko dlatego ze od 2 lat mniej jezdze), a jaki...
- normalnie w nim lezysz!!
- kolor??
- biegi zmieniasz nad glowa! jeszcze nim nie jezdzilem. A taki ciemnoszary.
- Jak to NIE JEZDZILES? – tu uczciwie zaszokowana wykrzyknelam.
- No bo dopiero go odbieram i jeszcze nie mialem okazji.
Tak, ze tak.
Koniec Przykladów.

Poradami w przeciwna strone sluzyc nie moge jakby co.

Nie wiem jak ja skutecznie poderwac, te mRufe.
Jeszcze sie nikomu trwale nie udalo ;).

Monday 15 May 2017

Niszczyciel mRufa improwizuje czyli mRufa vs deser na zimno.

Mam taka ciotke.Nazwijamy ja ciocia UT. To jest ciocia przyszywana, swoja droga musze do niej zadzwonic.
Ciocia UT na imprezy rodzinne (na ktorych bywala jej rodzina, nie moja) zawsze przygotowywala swoje dwa sztandarowe desery.
Piszyngera, ktorego lubilam, ale nie na zaboj bo nadziany byl troche za czekoladowo, a juz wtedy zaczynala “hartowac sie stal” moich guscikow i upodoban, a takze biszkoptowa galaretke.

Biszkopty, nie biszkopt, czyli takie ciastka, ktore czesto w  moim domu bywaly, a ktorych ja okropnie nie lubilam, bo byly i sa po prostu NUDNE, nabieraly nagle intrygujacego smaku i zabawnej konsystencji.

Zapytana kiedys jak to sie robi ciocia, dosc ogordkowo mi wyjasnila jak to mniej wiecej sie robi.
Z czasem odkrylam, ze pytanie jej o przepisy czy metody robienia skutkuja tym samym, czyli ogrodkowa informacja typu “na oko” i do dzis nie wiem czy ciocia miala takie opory przed ujawnianiem sekretow, czy moze faktycznie robi wszystko na wyczucie oraz tzw “oko” (jak zreszta i moja RO, tyle ze RO czasem posilkowala sie cudzymi przepisami, wiec tego.
Minely lata, ja doroslam, w miedzyczasie nie zatrulam nikogo moimi potrawami podpatrzonymi u RO, a takze improwizacjami i udalam sie na obczyzne. Znaczy na Wyspe.

Tak, gogle czasoprzestrzena wzuwamy i skaczemy do...
Grudnia 2006 w O. Powiedzmy pierwsza polowa.

Zblizaja sie swieta i Lochy zaczynaja przygotowania do masowego zbiegowiska pt IS Xmas Lunch.
Impreza w owych latach polega na tym, ze rezerwowane sa 3 salki konferencyjne, ktore da sie zintegrowa w jedna duza, podpieprzane sa skads stoly (teraz juz wiem, ze sa to takie skladane stoly udostepniane salkom w miare potrzeb), ustawiane sa w tramwaj po 3 scianach in a tych stolach udekorowanych swiatecznie wystawiana jest pasza wokol ktorej jak sepy kraza wyglodniale Zombiaki z Lochów, a nastepnie podkarmione zaczynaja brylowac towarzysko. 
Zombiaki na pastwisku
Pasza bierze sie z dwoch zrodel – od nas, albo z lokalnego supermarketu na T.
Kazdy ma wybor – cos zadeklarowac, ze przyniesie albo rzucic piataka do kapelusza.
Ja wzielam w imprezie udzial pewnie ze 3 razy w ostatniej dekadzie, z czego chyba raz w ostatniej 5ciolatce, bo zbiegowisk jakichkolwiek nie lubie.
No ale to moj pierwszy raz nieprawdaz. Inostrancow w Lochach nie ma wiele wiec kazdy jest atrakcja i tak to raz w zyciu bylam atrakcja.
To znaczy ogolnie jest miedzynarodowo, ale ja bylam pierwsza zatrudniona jednostka, ktora nie wymagala wizy itp, a rownoczesnie pierwsza z Planety Ojczystej w Lochach.
I chyba z tego przejecia, ze jestem az taka atrakcja, zamiast kopsnac 5taka i olac temat, zadeklarowalam ze dostarcze ptasie mleczko, a oprocz tego moze cos sama popelnie.
O charakterze deserowym – gotowanie kapusty postnej mialam w planach dopiero na Wigilie, z okazji pierwszej wizytyFadera.
W glowie mianowicie stanela mi (podrygujac) ta biszkoptowa galaretka mojej cioci.

Powinnam byla od razu wtedy wziac rozped na najblizsza sciana i walnac sie pozadnie w glowe – moze to by mi glupie pomysly ze lba wybilo.

Pierwszym problemem bylo namierzenie biszkoptow, bo nie lubiac ich nie szukalam ich na Wyspie ani w pierwszej turze migracyjnej, w poznych latach 90tych, ani w moich pierwszych miesiacach obecnej tury.
Nastepnie zdobycie galaretek w proszku, co bylo jeszcze fajniejsze bo na Wyspie funkcjonuja skoncentrowane galaretki do rozprowadzania w wodzie, a balam sie ze sobie z tym nie poradze i sie mi zle rozpuszcza itp.
Kupilam nawet tortownice!
Ciocia robila ten frykas w szklanej salaterce i serwowala go w porcjach na talerzykach. Ja bedac w moim pierwszym kwartale w wynajetym lokalu umeblowanym i nawet z kuchnia uzbrojona w romaite losowe naczynia i narzedzia (oprocz sztuccow, ktore kupilam sama za jakis smiesznym pieniadz i uzywam do dzis), salaterki nie mialam in a talerzykach tez serwowac nie zamierzalam. Stad wyobrazilam sobie uroczy tort galaretkowo-biszkoptowy na tacce i tyc hwszystkich wspol-lochowiczow zajadajacych sie z zachwytem... ech ma sie te wyobraznie...
Majac te kluczowe skladniki, zamiast, jak to mam obecnie w zwyczaju zaplanowac probe generalna przed wlasciwym wystepem, odczekalam do dnia przed impreza i po pracy przystapilam do produkcji.
Rozrobilam pierwsza galaretke (bo w ogole zaplanowalam, ze bedzie z szykanami, kolorowo i warstwowo), przygotowalam tortownice, wylozylam dno biszkoptami i zaczelam zalewach galaretka numer jeden.
Co bylo dalej wypadalobym przemilczec, ale mijaloby sie z celem gdyz jest to wpis ku przestrodze i uciesze czytaciela.

Mianowicie lalam te galaretke, a jej nic nie przybywalo w tortownicy. Oczywiscie kaluze na stole zauwazylam dopiero jak zaczela splywac na ziemie...

Okazalo sie, ze galaretka ma mniejsza gestosc w formie cieklej niz dowolne znane mi ciasto i w zwiazku z tym wycieka z tortownicy.
No kto by pomyslal, nieprawdaz??
Pogratulowalam sobie glosno bystrosci umyslu. 
Inzynier jak z koziej dupy waltornia...

Pora byla taka, ze lokalne sklepy z naczyniam ido pieczenia nie byly dostepne, zaroodpornej michy jeszcze nie mialam, do supermarket rypac mi sie po nocy nie chcialo – no powiedzmy pod wieczor, ale ciemno bylo choc oko wykol, bo Wyspa w ramach oszczednosci swiatla uliczne ma rzadko i niechetnie.
Nie wyrzucilam tortownicy, bo co ona winna.
Nie wiem czemu nie zdecydowalam sie wylozyc jej alufolia – pewnei ze wzgledow estetycznych (buahahahahah...ahahahahaha...hhrr...hhrrrr... no juz mi lepiej), wiec zaczelam kombinowac, bo te galaretki rozrobione, nawet wymuzdzylam ze jedna zrobie gesta i pokroje na paski i wetkne w srodek zeby bylo piekniej. No szal cial mial byc oraz uprzezy...
Zrezygnowala zajarzalam do piekarnika gdzie byly losowe blachy, obskurne i oblesne niemilosiernie, porzucone przez bylych lokatorow i nie wyrzucone przez agencje/wlascicieli.
To byly takie blaczy to pieczenie ptactwa i innej padliny. Poprzepalane itp.
Ja sobie kupilam wlasna mala tacke-blaszke do pieczenie i opiekania malych wegetrainskich roznosci, a te postrachy higieniczne rzucilam w nieuzywany fragment piekarnika.
Wybralam jeden z mniej upapranych, wyszorowalam najlepiej jak moglam, wylozylam szczelnie alufolia. No na tyle szczlnei na ile sie dalo i zaczelam swoj aksperyment.
Po pierwsze okazalo sie, ze te pieprzone biszkopty nie nasiakaja galaretka tak jak sobie wyobrazilam.
Po drugie, skoro nie nasiakaja to zamiast lezec kulturalnie na dnie, wyplywaja jak glupie, co oczywiscie pozniej bylo przydatne bo przeciez zawartosc blaszki byla serwowana do gory nogami, ale akurat to mi do glowy nie przyszlo od razu.
Po trzecia ta gestsza galaretka wcale nie daje sie tak ladnie wylupac z foremki zeby ja pokroic z paski, wiec dekoracja wewnetrzna jest cokolwiek zwichrowana.
Po czwarte mandarynki po obraniu sa nieestetyczne i trzeba je pieczolowisie z tych farfocli obierac nie rzucajac nimy w furii po kuchni
Po piate te mendy nic nie tona, i wszystko plywa po wierzchu.
A to dopier pierwsza warstwa byla.
Na druga musialam czekac pare godzin bo nawet w lodowce nie tezalo az tak szybko jakbym chciala – ze zwgledu na rozmiar naczynia jak sadze, albo kwaski wyciekajace z mandarynek.
Noc sie zaczynala robic, wiec niecierpliwie druga warstwe wlalam na taka jeszcze nie doknca stezala pierwsza wiartwe w zwiazku z czym w przekroju zamias warstw byl przenikajacy sie koloczerwony z zoltym, czyli rozne odcienie pomaranczowego...
Caly ten naboj rozpaczliwie zamknelam w lodowce i poszlam spac.
O poranku mialam natchnienie.
“Skocze przed impreza do T, kupie bita smeitane i jakies dokoracjie cukiernicze i pokryje calosc ta bita smietana.” Powiedzialam do siebie i poszlam do Kolchozu.
Niezmotoryzowana mialam jakies 20 minut spokojnego spacer pokonania. Szlam szczegolnie spokojnie, zeby nie rorzsypac tej cholernej galaretki po drodze.
Do Kolchozu dotarlam, zlozylam pakiet w naszej lodowce, pokazala organizatorom, ze to moje i zeby nie zabierac bo ja jeszcze to chce udekorowac przed podaniem i poszlam na ugór (czyli do biurka).
Stosownie wczesniej pobieglam do T, kupilam bita smietane w sprau, nawet chyba ze dwie i jakies pierdoly do dekoracji, wrocilam do pracy, popedzilam do lodowki... a tam pusto.
Wszystko zostalo wymiecione. 
Lacznie z moim pakietem, ktory mial czekac na mnie.
‘Nosz qrwa mac’ pomyslalam i pobieglam na sale, godzie trwaly przygotowania. 

Oczywiscie jakas picza nie z Lowicza, usluznie wyjela moja glaretke-mutanta z lodowki, zeby sie rozgrzala, kurtyzana jej korzenie rodzinne montowala.

Powiedzialam glosno i wyraznie, ze to byl bardzo glupi pomysl, bo nie dosc, ze desery beda atakowane na koncu “imprezy” to wyjecie galaretki GODZINE przed rozpoczeciem to byl wrecz okropnie glupi pomysl.
Oczywiscie galaretka, po wylupaniu jej z formy przezentowala sie bardzo, ale to bardzo zalosnie, zgodnie z moimi obawami. 
Porównujac w mysli z inspiracyjny pierwowzorem mojej cioci, moje "dzielo" to byl po prosty obraz nedzy i rozpaczy.
Ale bylam juz tak wsciekla i przybita, bo tyle szarpania i nerwow (nie wspominajac o budzecie, ktory przekroczyl tego piataka dosc poteznie) i jakis kuzwa Helpi Helpersson, najbardziej pomocny Norweg swiata (Wendy jej na imie i jak odeszla w koncu z Kolchozu to totalnie NIKT za nia nie tesknil) musial mi naszpacic, ze bylo mi to juz wtedy bardzo obojetne.

Zrobilam galaretce z grzebietu mroki sredniowiecza przy pomocy bitej smietany w sprayu, obsypalam obficie gownem dekoracyjnym, postawilam w rogu deserowym i od tamtej pory moje oko tego rogu uwaga nie zaszczycilo, az do konca imprezy, kiedy przyszlo sprzatac.
Galaretowaty Mutant w barwach maskujacych. Po lewo widac ptasie.
Czulam sie odpowiedzialna za potencjalny koszmar galaretkowo-smietanowo-gówniany ktory tam pewnie stal rozpackujac sie niemilosiernie, wiec poszlam z czarnym workiem, gotowa na najgorsze...
...
..
.
A na tacy, na ktorej byla galaretka, byla doslownie trzy placki z bitej smietany, okruchy galaretowate niczym zarys zwlok, w ksztalcie szerokopojetego prostokata i pare dekoracyjnych gowien .
Zbaranialam.
Z tym czarnym workiem w garsci gapiac sie na ten widok i nie rozumiejac co widze.
Kolega z zespolu, zwany Andy’m podszedl do mnie i misinterpretujac moja postawe z autentycznym wspolczuciem w glosie powiedzial:
“No juz nic nie zostalo. A to byl najlepszy deser – taki  zaskakujaco smaczny i lekki”

Kurtyna.

Sunday 7 May 2017

Krwiozercze warzywa vs Niszczyciel mRufa - uwaga - nie dla osob o slabych nerwach lub zoladku.

Czasem korci mnie zmienic moje motto na ten cytat:

"If it wasn't for bad luck, I wouldn't have any luck at all".

Ale to u mnie nie do konca tak, a przynajmniej nie w kompletnie negatywnym znaczeniu.
To raczej jest tak, jak z tym naszym dawnym sasiadem w bloku Rodzicielskim, bo ja jestem dziewczyna z blokowiska, no nie?
Otoz ten sasaid jakis mial niefart okropny dlugofalowo - ze mu najpierw uszkodzili aut, a jak tylko je naprawil to mu je ktos zajumal i pare innych niesypmatycznosci w kumulacji dostal - i sie uzalil mojemu Faderowi, ze on to ma takie gówniane szczescie.
Fader zaintrygowany zamienila sie w ucho o kstalcie znkau zapytania i uslyszal, ze jakby ktos rzucil 100 pomaranczy i jedno gówno i on, ten sasiad, siegnie w te starte na slepo to zlapie to jedno jedyne gówno.
To ja tez tak mam.
Ale jak ktos rzucic sterte gówna, a w niej dajmy na to z 10 pomranczy bedzie, to jak siegne na slepo (i z zatkanym nosem) to jeden z tych pomaranczy trafie.
Czesto bedzie to taki najmniejszy i juz lekko nadgnily, a wogole to sie okaze ze jestem uczulona na pomarancze (NIE jestem), ale bedzie.
Ewentualnie siegne i trafie truskawke (na to jestem uczulona) mimo, ze ich tam nie mialo byc.

To tak tytulem wprowadzenia.
Bo o tym co spotkalo mnie w minionym tygodniu, poczynajac od poniedzialku pierwszomajowego (gdy Merkury jeszcze w retro szalal, ale juz na wykonczeniu), to mialam wcale nie pisac, bo az taka reklama to jednak przesadna moze, ale jak opowiedzialam to M i ta prawie sie posmarkala ze smiechu, to sobie pomyslalam, a co tam, niech bedzie moja strata.

Otoz w poniedzialek w ramach majowki postanowilam ugotowac zupe w kolorze zielonym. Tzn akurat takiej mysli nie mialam, ale mialam kupiona piekna brokule, a do tego marchew i kartoszke, rozmrozilam pora (Por w kawalku slabo sie przechowuje zamrozony – lepiej go podziabac przed mrozeniem. Podobnie marchewka...).
Mialam sie zabrac za krojenie marchewki, ale az mnie odrzucilo od tego i postanowilam zetrzec ja na tarce (szczegolnie ze pokrojona przez mnie marchew smazy sie i dusi nieludzko dlugo.
Wyjelam tarke i rzucila mi sie w oczy NIGDY nie uzywana strona do plasterkowania.
Hm... pomyslalam zaintrygowana. 
I wcielilam w czyn.
Szlo mi swietnie, marchew plasterkowala sie jak marzenie i troche sie rozbestwilam i przy przedostatniej przegapilam konczenie sie marchewki....
I...
Nie wchodzac w detale, zatamowalam rozszczelniony palec, okleilam plastrem i zacielam sie w sobie.
'Malo, ze trafila mi sie krwiozercza marchew to jeszcze miala mi sie zmarnowac??' pomyslalam, 
'O NIE!'.
I dokonczylam plastrowanie w plastrze.
Rozochocona brakiem wiekszych strat w czlowieku, postanowilam w ten sam sposob potraktowac ziemniaczki.
Mlode byly i niezby wyrosniete, ale takie podlugowate mi sie akurat wybraly.
Ciach, ciach, ciach....
"Och Qrwa!" rozleglo sie w kuchennym aneksie.

Ziemniaki tez byly krwiozercze i ten 2gi z 5 ugryzl mnie tak, ze az mnie zatchnelo.

Epitety wyrwaly sie ze mnie konkretne, a rozszczelnienie okazalo sie sporo wieksze.
Probowalam odruchowo przez chwile szukac bakujacego kawalka, ale sie poddalam i zajelam uszczelnianiem ubytku.
Ubytek niestety okazal sie wyjatkowo upierdliwy tak lokalizacja jak i charakterem.

No ale w koncu pare kursow pierwszej pomocy mam za soba i jakims cudem nie padlam zemdlona, ani nie zapomnialam wszystkiego co wiem o rozszczelnieniach cietych konczyn, wiec oklejona lepami na 40% prawej gornej lapy, wqrwiona jak osa, popatrzylam zlowrogo na ten kartofel i wyzwalam mende na pojedynek.

Po jakims czasie, gdy wszystkie marchewki juz uduszone, a kartofelki miekkie i dorzucone do reszty duszonych-smazonych skladnikow zupy, czekaly sobie na patelni, az sie brokuly sie podgotuja, podjelam meska decyzje.

Zdezynfekuje rozszczelnienie.

To pierwsze bylo latwe – nic nie brakowalo i juz zaczynalo sie ladnie zasklepiac (w chwili pisanie tego fragmentu juz prawie nie bylo widac rozmiaru krwiozerczosci marchewki, a to raptem dzien 5ty gojenia byl).
To drugie... hm...
No coz, jak juz raportowalam tu i owdzie, w oczach stanely mi wsystkie pamietane filmy z Brucem Willisem, a takze jeden z episodow Taboo, kiedy to raniony bohater, twardziel nad twardziele, polewa najpierw obficie whiskey albo inna brandy w uklad pokarmowy, a nastepnia tak znieczulony polewa reszta ognistej wody ubytek cielesny, pominelam krok znieczulenia wewnetrznego i polalam moj ubytek spirytusem salicylowym.
.................
Doniesienia prasowe i medialne twierdza, ze niezidentyfikowany zrodlem ryk rozniosl sie po Europie, docierajac nawet do L, pod Stolyca.
To bylam prawdopodobnie ja.

Do towarzystwa puscilam jeszcze kilka niecenzuralnych inwektyw pod adresem szeroko pojetych winowajaców, a nastepnie oblepilam sie kolejnym zestawem lepow.
Ofiara kartofla - palec srodkowy - widac, ze kijowa loklizacja, nie?
Nastepnie zaczelam sie martwic.
- czy polalam ten spirytus aby nie za pozno?
- czy nie wda sie zakazenie?
- jak ja kuzwa leb jutro umyje?
- jak sie w ogole umyje cala?
- czy nie powinnam zawiezc sie przynajmniej do apteki zeby jakas masc antyseptyczna kupic – jeszcze nie bylo 16tej wiec wiekszosc sklepow w tym drogerio-apteka bylby otwarte.
Najpierw uznalam, ze w aptece i tak mi nie pomoga, a skoro brakujacego kawalka nie znalazlam, to nie ma tez sensu szukac pomocy lekarskiej w tej chwili, najwyzej jak sie okaze ze jednak sie zainfekowalo to bede szukac pomocy fachowej.
I wtedy przypomniala mi sie M oraz moja niedokonczona edukacja podyplomowa – Srebro!
Nie, no nie bizuteria tylko wlasciwosci metalu szlachetnego – sa one mianowicie przeciwbakteryjne i przeciwzapalne. 
Jak mama M wykonala sobie uszkodzenie ciete stopy kilka lat temu, to zalatwialy jej corki opatrunki ze srebrem, zeby przyspieszyc gojenie i zapobiec infekcji rany.
Moja ranka to ubytek, wiec mimo, ze nie jest duza to jest potencjalnie dosc ryzykowna.
Pomyslalam wiec, ze poszukam opatrunkow ze srebrem najpierw w internetach zakupowych, a jak tam sie nie da to w tej aptece internetowej co juz kiedys mnie ratowala z opalow oferujac swoje uslugi ekspresowej porady i dostawy.
Przestrzen zakupowa okazala sie przyjazna – opatrunki jalowe ze srebrem byly dostepne. 
Ceny takie troche mniej przyjazne, ale jak to Marga i dElvix mawiaja “pracuje sie to sie ma” wiec zaczelam szukac wlasciwego produktu.

Jak najmniejszy rozmiar byl potrzebny bo i tak sie bedzie marnowac biorac pod uwage, ze u mnie deficyt jest na palcu, a nie na powierzchnie plaskiej rozlozystej.
Wybor byl prawdziwie duzy. Opatrunki tez raczej spore.
Kopalam z zapamietaniem, az wykopalam cos co odczytalam jako opatrunek tasmowy, ze srebrem, 40 cm dlugosci.
Kosztowal prawie 20 lokalnych dukatow.
A od 20 jest darmowa dostawa.
Odruchowo puknelam paluchem w przycisk i okazalo sie, ze to nie byl ten co trzeba, bo mianowicie puknelam w “kup teraz bez zawracania dupy”.
Ale pomyslalam, ze skoro darmowa dostawa jest to po pierwsze moglabym skorzystac, a po drugie to pewnie moge odebrac w paczkomacie tylko musze zmienic adres dostawy.
I tu nastapila pomrocznosc jasna bo myslac, ze jesli nie zaakceptuje tego ostatniego ekranu i wyjde z aplikacji to nie bede miala dokonanego zakupu, tak wlasnie zrobilam i zaczelam process od nowa. Troche mnie zastanowil widok dostepnej ilosci minus jeden, ale pomyslalam ze to cash sie nie odswiezyl i wyparlam temat.

Zamowilam ten opatrunek w tasmie, z ekspresowa dostawa do paczkomatu (dodatkowo z filmem dvd pt Mad Max z 1979 roku korzystajac  nie z darmowej dostawy, ale z preferencyjnie niskiej ceny ekspresu), do odbioru nastepnego dnia i zadowolona z siebie, ze zapobiegne zakazeniu i tak sprytnie wykorzystalam opcje portal zakupowego, poszlam zastanawiac sie nad reszta zmartwien i dokonczyc produkcje zupy.
Potwierdzenie wyslania przyszlo po paru godzinach.

Popelnilam zupe, a nastepnie otworzylam sobie paczke bezcukrowych lakoci w ciemnej czkoladzie o smaku zurawiny, myslac, ze cos mi sie od zycia nalezy po takich przezyciach.

Lakocie byly kupione na zas dla Fadera, na czerwiec, ale po pierwsze kupilam 2 paki, a po drugie, jakby byly tak dobre jak kupione uprzednio jagodowe, to zawsze moglam odkupic pozarta pake.

Lakoc okazala sie szokujaco nieprzyjazna dla szczeki.
Nawet przec chwile zastanowilam sie czy tak oslablam w szczekach, ze sobie nie radze, ale przetestowalam szczeki na czyms innym i wyszlo mi, ze jednak nie, to nie ja.
Sprawdzilam profilaktycznie opakowanie i odkrylam, ze otrzymana przed tygodniem lakocie mialy przekroczona date przydatnosci do sporzycia o 2 miesiace.
Sprawdzilam druga pake – to samo.
Rozwazylam zwrot, ale jedna paka juz otwarta, wiec postanowilam, ze napisze do sprzedawcy z zazaleniem.
Nastepnego dnia Sprzedawca mnie przeprosil, powiedzial, ze faktycznie sprawdzil zapasy i cala partia lakoci o tym smaku byla tak samo przeterminowana i bedzie sie z dostawca klocil, a mnie daje zwrot kosztow i nie kaze odsylac niejadalnych lakoci.
Ucieszylam sie bo organicznie nie cierpie robic zwrotow, a refundacja kwoty prawie 20 lokalnych dukatow to fajna sprawa.
Nastepnie dostalam informacje, ze moje ekspresowa dostawa jest gotowa do odbioru. Zadowolona pojechalam do paczkomatu prosto z pracy.
Pobrana paka troche mnie zaskoczylo, bo jakos spodziewalam sie mniejszego jednak rozmiaru.

Wiedziona niecierpliwa ciekawoscia rozpakowalam przesylke w bagazniku pod sklepem i zdebialam.
Upragniony opatrunek tasmowy ze srebrem okazal sie...

Jamowym upatrunkiem jalowym. 
Alginianowym.

5 sztuk tego jalowego opatrunku jamowego w duzym pudle.

Bez nijakiego srebra.

"Qrwa."
Powiedzialam do siebie pod nosem beznamietnie.
"I co ja teraz zrobie?"
Zapytalam sie pod nosem nieco rozpaczliwie, a palec zawtorowal zalosnie dziabiac mnie fantomowo.

Owszem ubytek jest, no ale nie taki zeby jamowy opatrunek tam pchac.

Zamknelam auto i poszlam do lokalnej apteki, nieco beznadziejnie myslac, ze moze maja tam takie opatrunki jak ja chcialam.

Miec to oczywiscie NIE mieli, ale mieli za to...
Tadam!
Plastry z opatrunkiem z ionami srebra!

Wzielam i przy okazji zlapalam tez lepy wodoodporne rekomendowane do plywania z ranami cietymi malymi myslac, ze przynajmniej glowe umyje nieco latwiej.

Tego ranka mylam sie w jednej rekawiczce do farbowania wlosow (z farby kupionej omylkowo i nie uzytej bo z amoniakiem, ale od 2 lat nie wyrzuconej bo troche szkoda, poki data wanosci nie przekroczona), uszczelniona w nadgarstku gumka recepturka!

Stojac w ogonku patecznym pomyslalam ‘No to sie nacieszylam zwrotem za te lakocie...’, 
a nastepnie ‘a wlasciwie to nawet lepiej bo przynajmniej jest rownowaga w moim zyciowym ekosystemie’.

Pojechalam do domu i odkrylam, ze dostalam maila o wysylce mojego zamowionego opakowania opatrunku jalowego jamowego i ze bedzie on dostarczony jutro do domu.

Zamaralam.

A nastepnie pomyslalam ‘Oh qrwa, co znowu?’.

I przypomnialo mi sie to niefortunne pukniecie w przycisk “kup teraz bez zawracania dupy”.
(tu westchnelam ciezko i troche z rezygnacja)

Nastepnego dnia z lekkim niedowierzaniem (bo jednak mialam nadzieje, ze to system sie pomlil i wyslala mi to samo potwierdzenie 2 razy) patrzylam na moja skrzynke odbiorcza widzac w niej kolejno maile:
“Dzis bedziemy dostarczac”
Oraz
“Dostarczylismy do Twojej sasiadki”.

Majac na stanie 2 paki po 5 sztuk opatrunkow jalowych jamowych BEZ srebra, postanowilam zobaczyc co to jest.

Otworzylam jeden z pojemniczkow z towarem i odkrylam tam co nastepuje:
40cm watoliny do uszczelniania okien oraz niebieski patyczek do miesznia drinków, z bardzo przydatna miarka.

W ten sposob stalam sie wlascicielka 4 metrów tej watoliny do okien i 10 patyczkow do drinkow w cenie 4 funtow za odcinek 40cm plus patyczek.

Nie, nie bede robila zwrotu. 

Jeszcze jakbym jeden zestaw miala to moze, ale nie moglabym sobie spojrzec w oczy wmawiajac komus kto mnie nie zna, ze to na prawde bylo omylkowe i na prawde 2 razy nie wiedzialam, ze zamawiam nie to co chcialam...

---------------------------------------------
Jakby ktos potrzebowal – jeden jest juz niezdatny, ale nadal sluze 9cioma opatrunkami jamowymi alginianowymi wraz z dynksami do montazu.
---------------------------------------------

Wednesday 3 May 2017

La hOrmiga y comida, czyli jak mRufa jada ryby i co mozna zjesc w Hiszpanii

mRufa jada ryby bardzo niechetnie i z wielkim obrzydzeniem.
To po pierwsze.
Po drugie, wylacznie pod groza meczarni glodowo-nadkwasotowych, bo ilez mozna zrec slodkie ciastka, buleczki i rogaliki.
Ale do rzeczy.
Otoz o sniadanku hotelowym juz pisalam – dodam tylko, ze zapytana o ten cholerny sos pomidorowy Y odpowiedziala, ze on sluzy do smarowania pieczywa... mnie od razu przypomniala sie “Bruszczeta” podana Diablu z Buraczkowych pól podczas wizyty na Planecie Ojczystej i zapytalam Y czy to mozliwe, ze to taka wersja bruschetty dla ubogich...
Kompletnie nie urazona Y – w koncu to moja przyjaciolka, nie moze sie o byle gówno obrazac, no nie? - odparla, ze niewykluczone i ze nigdy o tym nie myslala w ten sposob, ale miedzy kuchniami Esp and Italian sa pewne podobienstwa, acz Wloska kuchnia jest jednak lepsza.
Zdegustowana podobnie jak ja tym hotelowym sniadaniem, Y ujawnila mi jeszcze, ze ta salatka z lodowki mogla byc nie tylko z tunczykiem, ale nawet i z szynka (oraz nadal tym tunczykiem). 
A ja zrobilam notatke metalna, zeby nie ufac niczemu co NIE ma napisane non-carne, bo nawet jak jest czyms warzywnym to pewnie wegetarianskim i tak nie jest.
Nastepnie Y zaprosila mnie na lunch. No wiem, ja do niej w gosci i ona mnie na zarcie zaprasza. Probowalam zaprotestowac, ale poniewaz winna mi byla nadal nieco gotówki, z okresu kiedy bylam wzbogacona i pozyczalam jej dlugofalowo pewne kwoty pieniedzy, to w koncu uleglam bo uznalam, ze tak jej bedzie latwiej niz wyskoczyc jednorazowo z 60 euro pod koniec miesiaca.
Poszlysmy do miejsca o nazwie Bar VIPS, co troche mnie o stan jej budzetu zaniepokoilo, ale okazalo sie ze ona tam bywa sredno raz w miesiacu i zbiera stempelki i jeszcze jednego jej potrzeba do darmowego lunchu, a lokal ogolnie jest czyms w stylu amerykanskiego ‘Dinner’ i maja jakas oferte lunchowa, wiec ogolnie raczej cenowo nie zabija.
Zasiadlysmy sobie w “lozy”, a ja zapatrzylam sie baranim wzrokiem w menu, bo menu bylo wylacznie w narzeczu lokalnym i nie uzywalo pojec mi znanych czyli ryba, mieso, kurczak, opcja wege, tylko detalicznie opisywal potrawe wymieniajac gatunkow ryb i zwierzat,czy warzyw, a tych pierwszych to ja nawet czasem po polsku nie znam, po angielsku jeszcze mnie nie pogielo sie uczyc czegos czego nie lubie, wiec rozrozniam raptem ze 3-4 gatunki, a po lokalnemu narzeczu to juz w ogole... (co nie do konca jest prawda, bo jeden gatunek znam, ale umiem swietnie wypierac wiec nic mi to nie pomoglo)
Jedno co zrozumialam samodzielnie to przystawka pt Ryz po Kubansku i jakas potrawa Curry, co mi nie wiele dalo, bo nie wiedzialam czym objawia sie kubanskosc tego ryzu, a to cos z curry w ogole odpadlo bo ja curry jadam tylko jak moge poprosic kucharza o pominiecie kilku kluczowych skladników.
Y wyrozumiale tlumaczyla mi i wyjasniala co czytam oraz wyznala, ze ona, mimo iz od kilku dobrych lat jest wegetarianka to jednak jada ryby, bo ma troche anemie. Mnie sie zrobilo troszeczke niewyraznie, bo uswiadomilam sobie, ze moj koszmar z 2004 roku (chyba wtedy pierwszy raz bylam w Hiszpanii i rzucily sie tam na mnie krewetki z oczami na szypulkach w potrawie pt opcja wege) wcale nie minal i mozliwe, ze bedzie tu ciezko jesc i nie przytyc, bo mozliwe ze bede mogla jesc wylacznie desery... (akurat bylam w fazie bezmiesnej podczas tej podrozy)
Jakies specjalne to menu bylo, ze 3 dania trzeba bylo wybrac wiec zdecydowalam sie na ten ryz po kubansku, z opisu Y wnioskujac (to jest ryz ze smazonym jajkiem i bananem i pomidorami), ze to cos w rodzaju chinskiego ryzu “fried rice”, ktory jest dosc pozywny z tym jajkiem rozdydzdanym i usmazonym na sztywno i calkiem zjadliwy wg moich standardow. Troche mi ten pomidor smazony zgrzytnal, ale wymyslislam na poczekaniu, ze go moja stara metoda wyodrebnie z potrawy i pomine. To, ze opisujac potrawe oryginalna powiedziala “smazony banan” totalnie wyparlam, bowiem banany nie sa specjalnie wysoko na mojej liscie ulubionych owocow, a po jakiejkolwiek obrobce cieplnej sa totalnie niejadalne (dla mnie).
Miesa twardo jesc nie zamierzalam, wiec zdecydowalam, ze zjem tak jak ona te potrawe z ryba, myslac, ze moze dopcham sie frytkami, ktore sa podawane do tej ryby.
Desery zignorowalysmy, bo to sie zamawialo pozniej.
Podano mi ryz po kubansku, a ja wpadlam w lekki stupor.
Nie zrobilam mu zdjecia, bo mnie widok potrawy przerosl.
Ale opisze.
Otoz byla to gora ryzu na sypko z wody, taka na pol talerza.
Talerz byl slusznych rozmiarow, nie jakis tam spodeczek tylko takie wiecej mlynskie kolo.
Drugie pol talerza pokrywala dosc cienka warstwa sosu pomidorowego.
Na tej gorze ryzu lezalo jajko sadzone.
 A z boczku po lewej, lekko tylko upackany sosem pomidorowym czail sie na niespodziewajacego sie wedrowca, smazony banan.
Retrospektywnie oceniam, ze chyba byl to maly banan, albo polowka zwyklego.
Y byla pozytywnie zaskoczona, ze w potrawie jest ten cholerny banan, bo podobno gdzies indziej potrawe zamowila i nie bylo banana.
Szkoda, ze nie bylysmy w tamtym miejscu, pomyslalam odruchowo.
Jak w koncu przelamalam stupor to okazalo sie, ze ten sos pomidorowy byl najlepszym sosem pomidorowym jaki w zyciu jadlam i z tym suchym ryzem poszedl calkie mniezle.
Z jajka objadlam wiekszosc bialka, bo nienawidze niescietego zoltka, wiec jak tylko zaczelo mi sie rozlewac to potrawe porzucilam, ale ryz z sosem byly na tyle sycace, ze na widok ryby z frytkami nawet sie nie rozplakalam, tylko poskubalam opieczony z wierzchu ser z odrobina ryby i te 6 frytek na krzyz (tak ze dwie kokilki do dipów by zajely prosze Bozenki) i nawet czulam sie niezle podkarmiona.
Przyszla pora zamowienia deseru i tu mimo obaw (lody i ciasto czekoladowe w trzech odmianach) okazalo sie, ze poddaja tez nalesnik w stylu amerykanskim, rozmiaru slusznego i bardzo doskonaly.
Po czym nastapil gwozd programu, mianowicie kelner odmowil przyjecia napiwku... I co ciekawsze powiedzial cos w rodzaju “nie teraz, gdy widza moi koledzy”. Ta zagadka ma conajmniej dwa potencjane rozwiazania, ale pozostala nierozwiazana.
Podczas posilku Y opowiadala mi jak czasem jej sie udaje w okolicznej cafe trafic na super okazje – oferte, mianowicie za jedyne 1.5 euro mozna kupic zestaw: bagietka z tortilla, czipsy i napoj.
 Ja zawiesilam sie nad slowem tortilla po slowie bagietka, bo w Hiszpanii w przeciwienstwie do krajow Latynowskich Tortilla nie oznacza cienkiego placka kukurdzianego lub pszennego, do zawijania roznych pysznosci i wykonana z siebie burrito, fajity czy innej enchilady, tylko jest tzw hiszpanskim omletem czyli duza iloscia ugotowanych ziemniakow i czasem jakichs dodatkow typu cebula, szpinak jakies inne warzywa, zatopionych w masie jajecznej z miliona jajek i upieczonej na sztywno. Tak – upieczonej nie usmazonej.
Juz kiedys opowiadalam jak sie zalatwilam z kreatywnymczytaniem w temacie takiego omleta, wiec moje uczucia do potrawy jako takiej sa niezbyt cieple.
Owszem, z duza iloscia roznych warzyw to mozna to ostatecznie zjesc, zeby z glodu nie umrzec, ale szalec za tym nie zamierzam.
Ale wetknac to w bulke i jesc jako kanapke???
Pomyslalam, ze sie przeslyszalam i dopytywalam dwa razy z czym ta bagietka byla, a ona uparcie i z zachwytem w oczach, ze z tortilla, ktora jest w tej bagietce jako nadzienie. I ze to takie pyszne i sycace.
‘To te moje kluski z makaronem to przy tym maly pikus kurna’ pomyslalo mi sie i wyrwalo mi sie, ze ja bym tego nawet za darmo nie chciala jesc...
Y musiala isc w koncu do pracy, a ja udalam sie na zakupy i miedzy innymi kupilam 2 salatki.
Jedna miala byc jarzynowa i przeczytalam bardzo dokladnie, ze na opakowaniu nie ma napisu “pescado” czyli ryba, ani “carne” czyli miecho, ani “pollo” czyli kurak, za to miala napis “heuvos” czyli jajka, a druga ziemniaczana z czosnkowym majonezem.
Po powrocie przystapilam do jedzenia kolacji. Zaczelam od tej salatki jarzynowej.
‘Hm, nawet niezla’ pomyslalam z uznaniem po pierwszej lyzce. ‘Ale jakos tak dziwnie troche ryba wali’ dodalam juz na glos przy drugiej lyzce.
Trzeciej lyzki nie zjadlam bo uslyszalam co mowie i zamarlam, myslac o sobie rozne niepochlebne rzeczy, nastepnie wzielam do reki opakowanie i zaczelam mu sie dokladniej przygladac.
Owszem “pescado” nie ma, a napis glosi “ensalada de verduras” czyli, ze jarzynowa, ale pod spodem jak wol stoi “con atun”.  Czyli ... no?... tak! Z Tunczykiem w morde i nozem.
Pogratulowalam sobie bardzo serdecznie totalnego wyparcia, bo akurat ten gatunek ryby mozna bylo po pisowni odgadnac, nawet jakbym go nie znala.
Odstawilam podstepna salatke z przyczajonym tunczykime i podejrzliwie zabralam sie za te ziemniaczana.
Ta przynajmniej zgodnie z opisem walila wylacznie czosnkiem. Dupy nie urywala, porownujac ja z moja salatka, o tej od Smoczynskiej nie wspominajac, ale zjesc sie dawala.
Y wrocilam do domu poznym wieczorem (kolo 23iej z groszami) i dostala ataku smiechu na moja demontracja jaka to sobie salatke bez ryby, ale za to z tunczykiem kupilam.
Nastepnego dnia pojechalam do Valencji, miejsca o nazwie jak sadzilam takiej:
Co bylo oczywiscie nieslusznym mniemaniem gdyz po skonsultowaniu sie z Y, okazalo sie ze wg mojej Nawidakcji byl to rodzaj belkotu typu Aleja Alei, a nie nazwa wlasna alejki, wiec dopiero metoda prob i bledow namierzylam miejsce.
U celu z radoscia odkrylam, ze moja znajomosc hiszpanskiego nadal jest wystarczajaca bo wykonalam dialog z prawdopodobnie bezdomnym (co mi wyjasnila pozniej Y), ktory byl ubrany porzadniej niz niejeden znany mi domny,  a zeby mial w duzo lepszym stanie niz polowa populacji Wyspy..., udalam sie na krotki spacer po plazy, gdzie wykapalam swoje nogawki do kostek (stopy zostaly suche bo obuwie firmy na T jest jednak niezawodnie wodoszczelne).

Nastepnie udalam sie do jedynej w zasiegu wzroku budowli czyli restauracji. Restauracja miala bardzo eleganckie wychodki wiec zachecona tym odkryciem postanowilam spozyc w niej pozny lunch.
Dostalam stolik z widokiem na morze i ujawnilam, ze jezykiem lokalnym wladam odrobine, ale dosc slabo. To okazalo sie totalnie nie byc problemem, bo polowa kelnerow wladala mniej lub bardziej kulawo wyspowym narzeczem, a jeden specjalnie dedykowany wladal nim na poziomie konwersacyjnym i zabawial mnie pare razy rozmowa.
Menu ku mojemu szczesciu bylo w dwoch jezykach, acz jego zawartosc przyprawila mnie o groze... Mianowicie byla to generalnie restauracja typu owoce morza, z wyraznym sklonem w strone miesozercow i nic poza tym.
Pomrocznosc jasna na mnie spadla, bo zamiast po prostu zjesc sam deser i spadac na bambus postanowilam, ze musze zjesc gotowany posilek.
Rozsadnie, ktos moze powie?
Moze i rozsadnie, ale mnie zwykle rozsadek na zdrowie nie wychodzi...
Menu bylo obszerne, ale totalnie nie biorace pod uwage, ze ktos moze chciec zjesc cos bez dodatkow istot do ziemi nie przymocowanych.
Na ensalade warzywna po przygodzie z przyczajonym tunczykiem nie mialam checi, wiec wybralam sobie przystawke w postaci salatki typu mozzarella i pomidor, z jawnym dodatkiem tunczyka. Przeszlo mi przez mysl, zeby poprosic o pominiecie tunczyka bo mi ta mozzarella kompletnie wystarczy, ale cos mnie powstrzymalo (nie jezyk bo akurat “BEZ tunczyka” umiem powiedziec).
I slusznie poniekad, ale tylko poniekad bo pozniej popelnilam blad strategiczny i uwierzylam kelnerowi (ktory jak wiadomo z przyczyn zawodowych, chce mnie oskubac z zalozenia) na slowo.
Mianowicie postanowilam dac Paelli druga szanse.
Dlugo kopalam w menu szukajac takiej, ktora mnie nie zabije bo polowa byla z krewetkami, 1/3 oprocz krewetek miala mieso, wiec do wyboru bylo tylko pare sztuk. Niewyraznie pamietajac, ze w tych paellach sporo warzyw bywa (nie wiem skad to pamietalam bo, ze nie z autopsji to pewne) znalazlam taka: z dorszem i kalafiorem.
Dorsz jest mi najmniej znielubiana ryba, bo dobrze przyrzadzony, podobnie jak sola, ryba nie wali. Kalafior lubie w ogole i na dodatek ma on dosc konkretny smak i zapach, ktory moze konkurowac nawet z ryba.
Zapytalam zatem czy ta paella jest duza. Uslyszalam, ze nie, ze dla jednej osoby to ona nie jest duza.
Uwierzylam.
Idiotka.
Przystawka przyprawila mnie o lekkie palpitacje – byla to WIELKA kupa pomidorowych ósemek, ulozona w malownicza gore mniej wiecej w ksztalcie gory z filmu bliskie spotkanie trzeciego stopnia.
Ale to nie koniec.
Na wierzchu tej gory ulozony byl konkretny kawal tunczyka, cos jakby caly duzy filet z puszki, tyle, ze jednak przecietny filet z puszki to chcialby taki byc jak dorosnie.
A wokolo tego,
jako ten piece de resistance
w strategicznych pozycjach,
znajdowaly sie 4 (cztery) cwiartki malego plasterka sera mozzarella!
Powtorze – Jeden plasterek sera mozzarella taki co normalnie w salatce pomidor-mozzarella przypada na plaster pomidora, byl przekrojony na 4 cwiartki i te cwiartki bez mala jako dekoracja lezaly wokolo tej sterty pomidorowo tunczykowej.
Prawie sie poplakalam ze wzruszenia (i ze smiechu).
Tunczyk okazal sie byc najlepszym jakiego w zyciu jadlam, mimo ze ryb nie lubie, ale nie zamierzalam sie zajadac tunczykiem.
Ale te pomidory byly istna ambrozja.
Za same te pomidory gotowa bylam zaplacic mala fortune i zaluje do tej pory, ze tego co nie zezarlam na miejscu nie upchnelam po kieszeniach, bo takich dobrych pomidorow nie jadlam od czerwca ubieglego roku kiedy to trafilismy z Faderem na cudne polskie malinówki!! A tu raptem druga polowa marca!!
Ale nie napchalam kieszeni i gdzies 1/3 pomidorow zostala.
Szczesliwie w tej restauracji nie mieli zwyczaju zabierania niedokonczonych dan klientow, wiec te pomidory miala do dyspozycji do konca obiadu. Ale i tak ich nie pokonalam.
Przyszla Paella, a ja prawie zerwalam sie od stolu i ucieklam z krzykiem.
Paella bowiem byla przyrzadzona na tej ichniej gigantycznej patelni i przystrojna byla polowa dorsza.
No dobra moze nie polowa ale dwa takie kawaly, co to u nas dla rodziny 4-ro osobwej by na obiad obstaly. Zapytana zostalam czy chce zrec z patelni czy z talerzy wiec poprosilam zeby jednak z talerzy i ku mojej niewypowiedzianej uldze, okazalo sie ze zawartosc patelni (bez dorszowego padla) zmiescilaby sie na jednym talerzu, ale zostala strategicznie rozdzielona na 2.
Paella bylaby nawet calkie mniezla, bo ten kalafior ratowal jednak temat, gdyby nie to, ze byla...
ZA SLONA!
Ale to tak za slona, ze nie dalam rady zjesc polowy porcji z jednego talerza.
Przypuszczam, ze kucharz zapomnial, ze to porcja dla jeden osoby i pierdyknal sol jak dla normalnej pelnowymiarowej porcji...
Sprawe ratowalaby moze ta ryba z wierzchu, bo byl bardzo malo solna, ale niestety byla tez niedopichcoan w srodku – brzegi ok, ale srodek moze nie surowy, ale jeszcze taki mocno gumiaty, wiec zrezygnowalam z niej kompletnie, bo jednak rozstroj uzoladka w planach nie mialam, a juz tym bardziej zatrucia salmonella.
Jako jedyn turystka w calej knajpie, tzn zagraniczna turystka, budzilam wsrod kelnerow niezdrowa sensacje i kazdy chociaz ze dwa razy podlatywl chocby na mnie popatrzec, a jak umial to i zagadac, bo widac bylo, ze o ile umiem powiedziec o co mi chodzi to nie za bardzo rozumiem co sie do mne mowi... z jednej strony bardzo mnie to bawilo, a z drugiej irytowalo, bo jak ten dorsz okazal sie gumiaty to ciezko bylo mi wylapac samotna chwile zeby sie go pozbyc z jamy gebowej..., ale jakos dalam rade, dzieki czemu prawdopobodnie, w niezlej formie i w terminie wrocilam na Wyspe ;).
Mimo prawie-niejadalnosci dania glownego czulam sie dosc poteznie najedzona (ta gora pomidorow, no nie?), ale wiedzialam, ze dlugo mnie trzymac nie beda wiec postanowilam zerknac na desery.
Na moja ukochana tarte z jablkiem aka apple-pie sie jednak nie zdecydowalam bo balam sie, ze nie podolam, a jakbym musialam zostawic, to by mi chyba serce z zalu peklo, tak bardzo kocham tarty jablkowe i apple-pie i dobre szarlotki...
Lodów nie lubie. (Lubie rytual lodow z kubelka wielka lycha, a takze lody na patyku w grubej skorupie czekolady, co to w reklamie tak chrupia zmyslowo – producent ten sam co bron palna krótka).

Czekoladowych podrobów to juz w ogole nie cierpie.

Juz bylam gotowa zrezygnowac z deseru, gdy oko moje przyciagnela pozycja “helado con queso” czyli lody serowe (wersja wyspowa cheese ice cream) .
Naiwnie dopytalam sie czy to duza rzecz, uslyszalam, ze skad takie dwie malutkie kuleczki, ale lokalne kuleczki to ja juz widzialam wiec nie mialam zludzen, ale uznalam ze dwóm podolam. I zamówilam.
Spodziewalam sie czegos w rodzaju mrozonego sernika, a okazaly sie byc to lody, calkiem zjadliwe, o konsystencji bardzo gestej, ale nie ciezkiej – czyli zamiast duzej ilosci tlustej smietany moim zdaniem zostaly zrobione z jakiegos miksu sera kremowego i mleka lub jogurtu.
Jakby co – polecam.
Kolejnego dnia znowu rzucila sie na mnie ryba ale w odwrotny sposob.
Mianowicie Y chciala rybe z fastfooda i byla gleboko przekonana, ze kanapke ze smazonym filetem z plastykowej ryby mozna wylacznie spozyc w siecie fastfoodów na litere eM, wiec udalysmy sie do najblizszego nam takiego lokalu, w prowincji Jaen, gdzie okazalo sie, ze ryby brak.
Zdjeli z menu bo nikt nie kupowal w tym lokalu.
Ale jak powiedziala Y, tylko w tym lokalu.
No to udalysmy sie na poszukiwanie innego pobliskiego lokalu z tej sieci bo Y uparcie twierdzila, ze w tej drugiej sieci (krolewskiej) nigdy nie bylo ryby.
W drugim lokalu z sieci na eM (jakies 40 minut jazdy w przeciwnym kierunku niz “dom”) tez ryby nie bylo.
W zasiegu wzroku byl lokal sieci tej drugiej - konkurencyjnej, wiec zaproponowalam, zebysmy sie tam udaly ot tak z laski na ucieche.
Mimo oporow Y, poniewaz to jednak ja bylam kierowca i beze mnie i tak nigdzie nie mogla pojechac udalysmy sie tam gdzie chcialam.
Niestety ryby tez nie mieli, ale mieli pare opcji, ktore mozna byl rozwazyc, wiec w efekcie jako 2 niby-wegetarianki kupilsmy sobie po queso-burgerze, z ktorego wyjelysmy wolowine bo oprocz wolowiny i lodowej salaty mial w sobie panierowany camembert.
Tak zakonczyl sie dzien BEZ ryby.
A ja uznalam, ze anglojezyczne powiedzonko "Wild Goose Chase" (Szukanie Wiatru w Polu) mozna by smialo zmodyfikowac w "Wild Fish Chase" (Szukanie Ryby w Polu - takie same szanse na sukces hahaha).
Kolejny dzien, byl dniem mojego powrotu do Madrytu celem zdania auta i przespania sie w pokoju na godziny (tym razem BEZ sniadania).
Tego dnia zywilam sie czerstwa bulka gracham z zoltym serem oraz orzeszkami ziemnymi z lodowki-minibarku w pokoju. A w poniedzialek rano wymeldowalam sie z hotelu i po odprawie poszlam szukac czegos do jedzenia, co mogloby NIE byc ryba... niestety terminal nie obfitowal w jadlodajnie jak bylo w przypadku Frankfurtu czy Londka wiec w efekcie trafilam do lokalu tej samej sieci fastfoodów, ktora miala panierowanego camemberta. Postanowilam ze kupie sobie frytki i panierowane paluszki mozzarelli i z takim planem stanelam w kolejce, ale oczom moim niedospanym ukazala sie pozycja kanapki z krolewska ryba, tak drapieznie i rozpaczliwie poszukiwana dnia poprzedniego i z rozpedu po po tym polowaniu, jeszcze na outopilocie zadysponowalam te wlasnie kanapke!
W ten sposob moj pobyt w hiszpani kulinarnie odznaczyl sie wysoka zawartoscia ryb w diecie – mianowicie w te 4 dni zezarlam wiecej ryb niz przez ostatnie 2-3 lata!
I na tym zakoncze kulinarny odcinek mojej wycieczki.
Przygody mialam jeszcze rozne inne, ale mysle ze opowiem o nich przy okazji jakiegos kolejnego mRufa digest typu mRufa w podrozy.
Przypisek tylko dodam, bo nie wiem czy moim ostatnim wystepom goscinnycm poswiece caly wpis – otoz na Planecie Ojczystej znowu rzucila sie na mnie ryba – w sobote zwana Wielka, urzadzajac zwyczajowy marathon cmetarny, namowilam Fadera na przystanek w fastfudzie na e M i spozycie po kanapce z plastykowa ryba, bo nadal bylam bezmiesna.
Fader mocno nie oponowal wiec udalismy sie  do kolejnego necropolis nieco dluzsza trasa, i przystanelismy przy glosniku fastfuda (ja wprawdzie proponowalam, ze wejdziemy do srodka i zjemy jak ludzie, korzystajac przy okazji z ludzkich wychodków, ale Fader nie chcial (podejrzewam, ze kreci go zamawianie z samochodu i tak sie nade mna zneca) i dokonalam zamowienia – DWA zestawy z plastykowa ryba. Podkreslam, ze DWA bo okazalo sie to dosc istotne – Fader tez slyszal, ze mowie dwa.
Dokonalam malej zmiany i zadysponowalam, zeby oba  te zestawy byly z frytkami w stylu imperialnym, myslac, ze beda takie fajne jak w Hiszpanii.
Na ucho uslyszalam kwote, na ekranie ujrzalam taka sama kwote. Wydala mi sie czegos wysokawa, ale nie oponowalam, bo moze ceny sie tak drastycznie zmienily, podjechalismy do okienka z czlowiekiem, uiscilam, dostalam kwitek, odczekalam na swoja kolej do kolejnego okienka i dostalam 3 kubly napojów.
Zaoponowalam, ze ja tylko 2 bralam. Dziewcze w okienku uparcie twierdzilo, ze 3, bo sa 3 zestawy z plastykowa ryba.
Zaprostestowalam mowiac ze to nie ja, bo ja tu, o prosze, na kwitku mam to za co zaplacilam (myslac, ze moze ktos inny zamowil 3 i ze ja nie chce cudzego zamowienia brac), a dziewcze porownalo kwotek z ekrane  ipowiedzialo cos niezrozumialego.
Mianowicie:
“wszystko sie zgadza – 3 zestawy z plastykowa ryba i frytkami w styli amerykanskim.”
No to juz nie dyskutowalam bo troche zbaranialam, tylko przekazalam napoje rownie zamurowanemu Faderowi.
Dziewcze mowi – prosze podjechac do nastepnego okienka, tego przy napisie dziekujemy i poczekac na reszte zamowienia.
Fader z tego uslyszal “przy napisie dziekujemy”.
Napisow “Dziekujemy” bylo dwa...
ha! 
Wreszcie jakies “DWA”. 
Jeden na ziemii przed tym okienkiem, ktorego Fader nie widzial, drugi na tabliczce jakies 3 metry dalej.
Podjechalam do tego okienka i tak stoimy, stoimy...

Po 5 minutach Fader zaczal na mnie krzyczec, ze ja zle stoje, ze ja powinnam stanac tam przy tej tabliczce (blokujac wyjazd zapewne, przelecialo mi przez glowe), ze stoimy tu jak takie glupki przy zamknietym okienku.
Ja bylam niepewnie przekonana, ze jestem tam gdzie trzeba, ale oglupiona tymi TRZEMA zestawami, ktorych nie zamawialam, a jednak zamowilam, uleglam w koncu tym wrzaskom i odjechalam spod okienka i stanelam ZA tabliczka na pierwszym wolnym miejscu.
Minelo kolejne 5 minut.
Wyglosilam krytyke, ze pewnie trzeba byl zostac gdzie stalismy, ale Fader nie przyjal tego do wiadomosci, bo jak sie okazalo on nic o okienku nie slyszal tylko ten napis.
W koncu sie wkurzylam i wysiadlam z samochodu.
Nie, nie celem porzucenia go, tylko celem udania sie do srodka i zapytania o te napisy i okienka.
I slusznie, bo nasze zestawy w papierowym worku lezaly nadal na goracej plycie, ale kto wie czy juz nie na granicy wyrzucenia.
Acha – cala ta sytuacja przypiskowa wydarzyla sie juz po 9tym kwietnia kiedy to moj ulubiony Mercury byl juz bardziej Retro niz niz Freddy...