Description

Wspomnienia mniej lub bardziej biezace, bo technologia wyparla potrzebe pisania listow i nawet maili do bliskich i blizszych i tych calkiem oddalonych

Monday 15 May 2017

Niszczyciel mRufa improwizuje czyli mRufa vs deser na zimno.

Mam taka ciotke.Nazwijamy ja ciocia UT. To jest ciocia przyszywana, swoja droga musze do niej zadzwonic.
Ciocia UT na imprezy rodzinne (na ktorych bywala jej rodzina, nie moja) zawsze przygotowywala swoje dwa sztandarowe desery.
Piszyngera, ktorego lubilam, ale nie na zaboj bo nadziany byl troche za czekoladowo, a juz wtedy zaczynala “hartowac sie stal” moich guscikow i upodoban, a takze biszkoptowa galaretke.

Biszkopty, nie biszkopt, czyli takie ciastka, ktore czesto w  moim domu bywaly, a ktorych ja okropnie nie lubilam, bo byly i sa po prostu NUDNE, nabieraly nagle intrygujacego smaku i zabawnej konsystencji.

Zapytana kiedys jak to sie robi ciocia, dosc ogordkowo mi wyjasnila jak to mniej wiecej sie robi.
Z czasem odkrylam, ze pytanie jej o przepisy czy metody robienia skutkuja tym samym, czyli ogrodkowa informacja typu “na oko” i do dzis nie wiem czy ciocia miala takie opory przed ujawnianiem sekretow, czy moze faktycznie robi wszystko na wyczucie oraz tzw “oko” (jak zreszta i moja RO, tyle ze RO czasem posilkowala sie cudzymi przepisami, wiec tego.
Minely lata, ja doroslam, w miedzyczasie nie zatrulam nikogo moimi potrawami podpatrzonymi u RO, a takze improwizacjami i udalam sie na obczyzne. Znaczy na Wyspe.

Tak, gogle czasoprzestrzena wzuwamy i skaczemy do...
Grudnia 2006 w O. Powiedzmy pierwsza polowa.

Zblizaja sie swieta i Lochy zaczynaja przygotowania do masowego zbiegowiska pt IS Xmas Lunch.
Impreza w owych latach polega na tym, ze rezerwowane sa 3 salki konferencyjne, ktore da sie zintegrowa w jedna duza, podpieprzane sa skads stoly (teraz juz wiem, ze sa to takie skladane stoly udostepniane salkom w miare potrzeb), ustawiane sa w tramwaj po 3 scianach in a tych stolach udekorowanych swiatecznie wystawiana jest pasza wokol ktorej jak sepy kraza wyglodniale Zombiaki z Lochów, a nastepnie podkarmione zaczynaja brylowac towarzysko. 
Zombiaki na pastwisku
Pasza bierze sie z dwoch zrodel – od nas, albo z lokalnego supermarketu na T.
Kazdy ma wybor – cos zadeklarowac, ze przyniesie albo rzucic piataka do kapelusza.
Ja wzielam w imprezie udzial pewnie ze 3 razy w ostatniej dekadzie, z czego chyba raz w ostatniej 5ciolatce, bo zbiegowisk jakichkolwiek nie lubie.
No ale to moj pierwszy raz nieprawdaz. Inostrancow w Lochach nie ma wiele wiec kazdy jest atrakcja i tak to raz w zyciu bylam atrakcja.
To znaczy ogolnie jest miedzynarodowo, ale ja bylam pierwsza zatrudniona jednostka, ktora nie wymagala wizy itp, a rownoczesnie pierwsza z Planety Ojczystej w Lochach.
I chyba z tego przejecia, ze jestem az taka atrakcja, zamiast kopsnac 5taka i olac temat, zadeklarowalam ze dostarcze ptasie mleczko, a oprocz tego moze cos sama popelnie.
O charakterze deserowym – gotowanie kapusty postnej mialam w planach dopiero na Wigilie, z okazji pierwszej wizytyFadera.
W glowie mianowicie stanela mi (podrygujac) ta biszkoptowa galaretka mojej cioci.

Powinnam byla od razu wtedy wziac rozped na najblizsza sciana i walnac sie pozadnie w glowe – moze to by mi glupie pomysly ze lba wybilo.

Pierwszym problemem bylo namierzenie biszkoptow, bo nie lubiac ich nie szukalam ich na Wyspie ani w pierwszej turze migracyjnej, w poznych latach 90tych, ani w moich pierwszych miesiacach obecnej tury.
Nastepnie zdobycie galaretek w proszku, co bylo jeszcze fajniejsze bo na Wyspie funkcjonuja skoncentrowane galaretki do rozprowadzania w wodzie, a balam sie ze sobie z tym nie poradze i sie mi zle rozpuszcza itp.
Kupilam nawet tortownice!
Ciocia robila ten frykas w szklanej salaterce i serwowala go w porcjach na talerzykach. Ja bedac w moim pierwszym kwartale w wynajetym lokalu umeblowanym i nawet z kuchnia uzbrojona w romaite losowe naczynia i narzedzia (oprocz sztuccow, ktore kupilam sama za jakis smiesznym pieniadz i uzywam do dzis), salaterki nie mialam in a talerzykach tez serwowac nie zamierzalam. Stad wyobrazilam sobie uroczy tort galaretkowo-biszkoptowy na tacce i tyc hwszystkich wspol-lochowiczow zajadajacych sie z zachwytem... ech ma sie te wyobraznie...
Majac te kluczowe skladniki, zamiast, jak to mam obecnie w zwyczaju zaplanowac probe generalna przed wlasciwym wystepem, odczekalam do dnia przed impreza i po pracy przystapilam do produkcji.
Rozrobilam pierwsza galaretke (bo w ogole zaplanowalam, ze bedzie z szykanami, kolorowo i warstwowo), przygotowalam tortownice, wylozylam dno biszkoptami i zaczelam zalewach galaretka numer jeden.
Co bylo dalej wypadalobym przemilczec, ale mijaloby sie z celem gdyz jest to wpis ku przestrodze i uciesze czytaciela.

Mianowicie lalam te galaretke, a jej nic nie przybywalo w tortownicy. Oczywiscie kaluze na stole zauwazylam dopiero jak zaczela splywac na ziemie...

Okazalo sie, ze galaretka ma mniejsza gestosc w formie cieklej niz dowolne znane mi ciasto i w zwiazku z tym wycieka z tortownicy.
No kto by pomyslal, nieprawdaz??
Pogratulowalam sobie glosno bystrosci umyslu. 
Inzynier jak z koziej dupy waltornia...

Pora byla taka, ze lokalne sklepy z naczyniam ido pieczenia nie byly dostepne, zaroodpornej michy jeszcze nie mialam, do supermarket rypac mi sie po nocy nie chcialo – no powiedzmy pod wieczor, ale ciemno bylo choc oko wykol, bo Wyspa w ramach oszczednosci swiatla uliczne ma rzadko i niechetnie.
Nie wyrzucilam tortownicy, bo co ona winna.
Nie wiem czemu nie zdecydowalam sie wylozyc jej alufolia – pewnei ze wzgledow estetycznych (buahahahahah...ahahahahaha...hhrr...hhrrrr... no juz mi lepiej), wiec zaczelam kombinowac, bo te galaretki rozrobione, nawet wymuzdzylam ze jedna zrobie gesta i pokroje na paski i wetkne w srodek zeby bylo piekniej. No szal cial mial byc oraz uprzezy...
Zrezygnowala zajarzalam do piekarnika gdzie byly losowe blachy, obskurne i oblesne niemilosiernie, porzucone przez bylych lokatorow i nie wyrzucone przez agencje/wlascicieli.
To byly takie blaczy to pieczenie ptactwa i innej padliny. Poprzepalane itp.
Ja sobie kupilam wlasna mala tacke-blaszke do pieczenie i opiekania malych wegetrainskich roznosci, a te postrachy higieniczne rzucilam w nieuzywany fragment piekarnika.
Wybralam jeden z mniej upapranych, wyszorowalam najlepiej jak moglam, wylozylam szczelnie alufolia. No na tyle szczlnei na ile sie dalo i zaczelam swoj aksperyment.
Po pierwsze okazalo sie, ze te pieprzone biszkopty nie nasiakaja galaretka tak jak sobie wyobrazilam.
Po drugie, skoro nie nasiakaja to zamiast lezec kulturalnie na dnie, wyplywaja jak glupie, co oczywiscie pozniej bylo przydatne bo przeciez zawartosc blaszki byla serwowana do gory nogami, ale akurat to mi do glowy nie przyszlo od razu.
Po trzecia ta gestsza galaretka wcale nie daje sie tak ladnie wylupac z foremki zeby ja pokroic z paski, wiec dekoracja wewnetrzna jest cokolwiek zwichrowana.
Po czwarte mandarynki po obraniu sa nieestetyczne i trzeba je pieczolowisie z tych farfocli obierac nie rzucajac nimy w furii po kuchni
Po piate te mendy nic nie tona, i wszystko plywa po wierzchu.
A to dopier pierwsza warstwa byla.
Na druga musialam czekac pare godzin bo nawet w lodowce nie tezalo az tak szybko jakbym chciala – ze zwgledu na rozmiar naczynia jak sadze, albo kwaski wyciekajace z mandarynek.
Noc sie zaczynala robic, wiec niecierpliwie druga warstwe wlalam na taka jeszcze nie doknca stezala pierwsza wiartwe w zwiazku z czym w przekroju zamias warstw byl przenikajacy sie koloczerwony z zoltym, czyli rozne odcienie pomaranczowego...
Caly ten naboj rozpaczliwie zamknelam w lodowce i poszlam spac.
O poranku mialam natchnienie.
“Skocze przed impreza do T, kupie bita smeitane i jakies dokoracjie cukiernicze i pokryje calosc ta bita smietana.” Powiedzialam do siebie i poszlam do Kolchozu.
Niezmotoryzowana mialam jakies 20 minut spokojnego spacer pokonania. Szlam szczegolnie spokojnie, zeby nie rorzsypac tej cholernej galaretki po drodze.
Do Kolchozu dotarlam, zlozylam pakiet w naszej lodowce, pokazala organizatorom, ze to moje i zeby nie zabierac bo ja jeszcze to chce udekorowac przed podaniem i poszlam na ugór (czyli do biurka).
Stosownie wczesniej pobieglam do T, kupilam bita smietane w sprau, nawet chyba ze dwie i jakies pierdoly do dekoracji, wrocilam do pracy, popedzilam do lodowki... a tam pusto.
Wszystko zostalo wymiecione. 
Lacznie z moim pakietem, ktory mial czekac na mnie.
‘Nosz qrwa mac’ pomyslalam i pobieglam na sale, godzie trwaly przygotowania. 

Oczywiscie jakas picza nie z Lowicza, usluznie wyjela moja glaretke-mutanta z lodowki, zeby sie rozgrzala, kurtyzana jej korzenie rodzinne montowala.

Powiedzialam glosno i wyraznie, ze to byl bardzo glupi pomysl, bo nie dosc, ze desery beda atakowane na koncu “imprezy” to wyjecie galaretki GODZINE przed rozpoczeciem to byl wrecz okropnie glupi pomysl.
Oczywiscie galaretka, po wylupaniu jej z formy przezentowala sie bardzo, ale to bardzo zalosnie, zgodnie z moimi obawami. 
Porównujac w mysli z inspiracyjny pierwowzorem mojej cioci, moje "dzielo" to byl po prosty obraz nedzy i rozpaczy.
Ale bylam juz tak wsciekla i przybita, bo tyle szarpania i nerwow (nie wspominajac o budzecie, ktory przekroczyl tego piataka dosc poteznie) i jakis kuzwa Helpi Helpersson, najbardziej pomocny Norweg swiata (Wendy jej na imie i jak odeszla w koncu z Kolchozu to totalnie NIKT za nia nie tesknil) musial mi naszpacic, ze bylo mi to juz wtedy bardzo obojetne.

Zrobilam galaretce z grzebietu mroki sredniowiecza przy pomocy bitej smietany w sprayu, obsypalam obficie gownem dekoracyjnym, postawilam w rogu deserowym i od tamtej pory moje oko tego rogu uwaga nie zaszczycilo, az do konca imprezy, kiedy przyszlo sprzatac.
Galaretowaty Mutant w barwach maskujacych. Po lewo widac ptasie.
Czulam sie odpowiedzialna za potencjalny koszmar galaretkowo-smietanowo-gówniany ktory tam pewnie stal rozpackujac sie niemilosiernie, wiec poszlam z czarnym workiem, gotowa na najgorsze...
...
..
.
A na tacy, na ktorej byla galaretka, byla doslownie trzy placki z bitej smietany, okruchy galaretowate niczym zarys zwlok, w ksztalcie szerokopojetego prostokata i pare dekoracyjnych gowien .
Zbaranialam.
Z tym czarnym workiem w garsci gapiac sie na ten widok i nie rozumiejac co widze.
Kolega z zespolu, zwany Andy’m podszedl do mnie i misinterpretujac moja postawe z autentycznym wspolczuciem w glosie powiedzial:
“No juz nic nie zostalo. A to byl najlepszy deser – taki  zaskakujaco smaczny i lekki”

Kurtyna.

21 comments:

  1. Bożenka to co umi też robi na oko. Normalna miara, co się dziwisz. Tylko trza uważać z pikantnościami, bo pieką :D:D:D
    Ale ciekawe, bo jak napisałaś, że zaswitała Ci myśl o tych biszkoptowych galaretkach na spęd lochowy, to Bożenka od razu miała w myślach ten rozpęd. Konieczny chyba, jak się bierze od kogoś przepisy "na oko", bo każdy ma oko innego rozmiaru, prawdaż.
    Natomiast galaretkę z tortownicy też wylewała Bożena z zapałem. Czasem - celem uniknięcia - się operację robiło z użyciem zamrażalnika, ale szkoda gadać, jakie efekty i jak dziko wygląda różowy lód w zamrażalniku lodówki Mińsk.

    ALE PUENTA Bożenkę powaliła :D Brawo mRUfa :D:D

    ReplyDelete
    Replies
    1. No wlasnie, ja na oko to jak w tym zarciku, ze na oko to chlop w szpitalu zszedl... Ja ewentualnie pamietam przepis na pamiec (a i wtedy potrafie nabroic - patrz rozliczne porazki mojego sztandarowego ciasta a'la bakewell tart...) i przy odrobinie szczescia cos tam zaimprowizuje, bo jak zabraknei tego szczescia a zwykle braknie, to wychodz imi jak z tym dyniowym ciastem ciotki de domo W co usilowalam z musem malinowym robic zamiast dyni....

      Ale owszem, ten rozped to powinnam dosc czesto brac jak mam szatanskie pomysly.Co mi przypomina, ze zapomniala mnie Bozenka wykorzystac ostatnio do produkcji muffinków dowolnego autoramentu :D...

      Na galaretke w tortownicy jest znosny sposob, mianowicie ta folia spozywcza na metry - estetycznie nie powoduje koszmarow, ale akurat wtedy mialam tylko alu, teraz zreszta tez w domu mam tylko alu (a od niedawna takze papier do pieczenia :) ).
      Apropos rozowego lodu w zabrazalniku lodówki Minsk to brazowy lod w zamrazalniku no name tez wyglada dosc dziko - zapomnialam wylac z zamraalnika puszki Maxa ,ktory chcialam szybko schlodzic i zostala w nim na...20 godzin... Wie Bozenka, ze puszka napoju gazowanego wcale nie jest najslabsza przy otwieradle? moze drzewiej tak, ajk puszki byly zbrojone, ale teraz absolutnie :D

      PS apropos puenty - na wyspie generalnie prezentacja potrawy (poza oczywiscie jakimi lokalamu super-duper-famfaramfa) nie jest zbyt istotna... Patrzac kilka lat pozniej na sernik wyprodukowany przed przyjaciolke od krysztalow, ktorym chwalila sie wszem i wobec, a ktory na talerzyku nawet wygladal jak cos co juz zostalo wczesniej zmacerowane, pomyslalam, ze moj galaretowaty niewypal byc na wyraz estetyczny... ;)
      Smak sernik byl w okolicy niebianskiej - mojej RO sernikom sie recz jasna nie rownal, ale porownywalalny byl do tych sprzedawanych w M&S jako werja de lux.

      PPS. apropos krysztalow - na srebro Bozenka uczulona tyz? wylacznie tytan w gre wchodzi?

      Delete
    2. Ej, ale te puszki takie serio teraz liche robią? A to Bożenka zdziwiona. Butelki wybuchające na złoto to się pamięta też, ale żeby puszki? tałatajstwo.

      Oraz tutaj towarzystwo stara się zapamiętać, ze serników na zimno się mRufom nie serwuje. ;)

      Ad pps - miejscowo. Na uchu mogą być srebrne, a na nosie nie mogą być srebrne. Widać różnicę w ciągu godziny, jak się coś nie tak ponakłada. Ciekawe, nie? A na reszcie Bożeny to z grubsza obojętne. ;)

      Delete
    3. Heh, to nie do konca tak. Po prostu jak z zelatyna czy galaretka wew srodku to juz nie sernik, jakos tak mi sie zakodowalo na poziomie podkorowym, i juz. Mimo, ze pewnie nie raz na wyspie pochlonelam jakis nie pieczony ale wypieram te swiadomosc.
      to wplyw RO - bo w serniku na zimno lubily byc podobno (nei wiem, nie znam sie) zoltka, a zoltka to bylo ryzyko salomonelli wiec sie ze sklepow i cukierni niczego "na zimno" nie kupowalo. Lody z niezananego zrodla to tylko z automatu, tzw wloskie, w ogole z cukierni lody byly rzadkoscia w moim rodzinnym... pewnie dlatego ogolnie lodow nie lubie (z 2ma wyjatkami).
      Mysle ze duzy wplyw mial fakt, ze RO bywala na praktykach w rozmaitych zakladach produkcyjnych w tym zywnosciowych (mleczarnia) w ramach SN i widziala jak to wyglada w realiach i np od tamtej pory mleka ze sklepow do ust nie wziela...

      Bo na przyklad podczas dukania praktyczni przy zyciu trzymaly mnie te cholerne "ptasie mleczka", robione przez mnie osobiscie i teraz juz wiem czemu mi nigdy takie jak mojej RO nie wychodzily bo uzywalam do nich dozwolonego nabialu o niskiej zawartosci tluszczow np jogurtu greckiego czy kwarka, czy nawet odtluszczonego creme fraiche...
      Zylam na tym przeszlo 3 lata i od tamtej pory troche patrzec na nie nie moge... ;)

      mam gdzies jeszcze foto tej puszki, bo trafila mnie jakies 3-4 lata temu

      A z tym srebrem co go Bozenka nie ma w nosie to istotnie ciekawe... a Mlodociana w uszach tez srebra nie moze? czy tylko stainless steel ala chirurgiczna odpada? Teraz to juz z ciekawosci, bo co do Bozenki to sobie zakonotowuje.
      A na reszczie Bozeny inne metale jak? te pierscionki czy inne wisiorki? (mysle z punktu widzenia krysztalow, bo nei kazdy lubi palm crystals czy tez upychanie po kieszeniach (patrz mRufa)

      Delete
    4. Tym bardziej Bożena stara się kodować te serniki i ptasie mleczka, żeby nie wtopić czasem :P

      A srebro. Długi wywód wyjdzie chyba :D
      Otóż - jak już jest dziura zagojona, na ament amentów, to wsio rawno, co się tam włoży. Czyli do ucha mozna pchać nawet uran i nic. (ale dźołk, no nie.) Ale jak dziura jest nie do końca zagojona, to nikiel odpada abe-so-lutnie. A dziura w nosie nigdy nie zyska chyba statutu zagojonej na ament amnetów, ponieważ śluzówka wew środku musi dbać o szczelność. Jak się kolec zgubi, to zarz dziurka też się zgubi. I chyba dlatego w nosie Bożena srebra nie może, a w uchu może. Na ciele tez może, bo nie dziurawe :D
      A Agatka miała dwa podejścia do koczyków. Pierwsze skończyło się takimi ropiejami, że bogowie litości. Drugie na tytanie elegancko pogojone. Więcej eksperymentów nie robiono na dziecku, to trudno powiedzieć.
      A zobacz w ogóle, co Bożence na fejskubu wyskoczyło:
      https://www.newchic.com/flat-and-loafers-3615/p-1126151.html?utm_source=facebook&utm_medium=cpc_fashion&utm_campaign=Lws-oppo2-mix-cart-rh-b1&utm_content=july&utm_design=36&utm_ho=30-65&utm_sid=25581
      Ten newchic to chyba inspirowany Tobą, a że zaraz takie śmiszne butki dali? Żeby w Polsze takie były, to by się brało garściami, nawet ci co nie lubia kolorów :P

      Delete
    5. Nadprogramowych dziur w nosie nie posiadam to i nie mam doswiadczenia, ale totalnie rozumiem co tu czytam, ma sens znaczy :)
      Zakonotowuje :)

      A czemu ten newchic to mna inspirowany? ze tak zaskoczoan zapytam :D
      Ale fajne butki, nie powiem, nie moj styl totalnie te loafers bez pienty, ale jakby z pieta i nie totalnie plaskie to bym sie zlamala i najmarniej przymierzyla, bo mierzyc wszelakie obuwie uwielbiam :D

      Delete
    6. no choroba jakaś, a nie wysyłałaś Bożenie linki do newchic z CZYMŚ? (biżuterią propably?) No jak nie Ty to Bożena nie wie, skąd ją fejskuk na takie tory skierował. ;)

      Delete
    7. A to nie jest wykluczone... ale zebym miala pamietac to juz nie ;)

      Delete
  2. no popacz i mnie tam nie było, a efekt jakby mój! ;))) gdybym była, impra skończyłaby się interwencja służb zbrojnych i moja pacyfikacja, za galaretkę (na słodko) mogę zabić! :D

    ReplyDelete
    Replies
    1. No widzisz, 10.5 roku temu to mnie nawet przez mysl nie przeszlo komentowanie na cudzych blogasach, a co dopiero produkcja wlasna, wiec nie bylo szansy, zebys sie o moim mutancie dowiedziala ;)

      Delete
    2. o to ja już blogowałam prawie dwa lata :)

      Delete
  3. Mruffa... Ty lałaś na te biszkopty całkiem płynną galaretkę? #wielkieoczyjakspodkiodfiiżanek

    Jak chciałaś mieć miętkie i namoknięte całkiem biszkopty, to je w gorącej trzeba było namoczyć w miseczce - ułożyć w tortownicy i zaląc kolejną galaretką, ale już tężejącą i półpłynną ...

    Galaretka ma moc i zawsze schodzi :):)

    No i ja też na oko wszystko robię... poza biszkoptem :P

    Mnie z tortownicy czasem spieprzać próbował sernik na zimno... na galaretkach właśnie, ale to zazwyczaj kiedy mi się spieszyło... galaretka lubi ćwiczyć cierpliwość. :)

    ReplyDelete
    Replies
    1. demirja, teraz to ja jestem taka sama wielce madra jak ty - bylo mi to wtedy powiedziec lol.
      A w tezejaca polplynna glaaretke to nie wierze - mit i legenda. u mne jest tak - plynna, plynna, plynna, mrug okiem, o rwasz, stezala... ;)
      Lata wczesniej mialam jeszcze jedno osiagniecie - usilowalam zrobil galaretke z kiwi... nie wiem jak robia to niektorzy, prezentujacy w internetach sernik z galaretka udekorowana kiwi zatopionym, ale mnie sie galaretka w kiwi NIE galaretuje. Gdzies w miedzyczasie czytalam ,ze sie nie da bo ma te kwaski tak stezone ze ropuszcza zelujaca sie masa blyskawicznie.
      Sernikow na zimno typu z zelatyna nie uznaje, a to przez moja RO ktora mowila na nie uparcie ptasie mleczko :) i dla mnie jest to wlasnie deser typu pianka lub ptasie mleczko. Niereformowalne.
      Ale przypomnialas mi jak mi dElvix o wyczynie znajomej opowiedziala - otoz znajoma robila impreze domowa i na deser byl przewidziany sernik na zimno z brzoskwinia bodajze. Tak sie w ferworze walki zakrecila, ze zdazyla gada juz ozdobbionego galaretka wlasnie wyciagnac z piekarnika zanim bylo za pozno... ;)

      Delete
    2. Oraz zapomniala, a nie chce mi sie kasowac - wyspowe biszkopty sa jednak troche inne niz na Planecie Ojczystej - takie bardziej gruboskorne i chyba przez to tez gorzej nasiakliwe - mysle ze nawet goraca galaretka by im mogla rady nie dac.
      Co nie zmienia faktu, ze goracej na pewno nie uzylam bo ciocia nie byla precyzyjna w swoich instrukcjach w tym temacie, a ja sobie glupkowato wyobrazilam, ze nasiakna tak jak w herbacie, bo przeciez i chlodna ciagna tylko nieco wolniej.

      Delete
  4. o = gdybym znala Ciebie w tamten czas to bym ci to powiedziala :) :) galaretka i deserki na jej podstawie to jedno z pierwszych co mnie mama naumiala... miala mnie i moich mlodszych braci z glowy :P jak sie zajelismy galaretkowaniem. Kryzys byl, ale u nas w miesc9ie bya "paciara" czyli zaklad przetworstwa warzyw i owocow i oni tam galaretki robili, a ze ktos tam zawsze cos wyniosl to i na rozsprzedanie w drugim obiegu bylo.

    sernik na galaretkach - nie na zelatynie i nnie jest miksowany mikserem wlasnie co by sie powietrza nie nalapal. :) i zeby takiego ptasiego mleczka nie przypominal, zeby ser w nim czuc bylo :)

    ReplyDelete
    Replies
    1. a u Bożeny hitem był taki sernik właśnie ubijany celowo :))) Się brało galaretkę w połowie wody rozpuszczaną i ubijało z mlekiem skondensowanym na pianę. :)

      Delete
    2. demirja - no wlasnie - u nas galaretki nie krolowaly - a jak juz to wylacznie np pomaranczowa, ktorej nie lubilam, nawet w delicjach nie szalalam. Pamietam na okolicznosc gosci RO rpzyzadzala te pianki i teraz juz wiem co zle robilam ze swoimi - mieszlama recznie zamiast zmikswac :) chociaz nie wiem czy z kwarkiem by wyszlo jak z normalnym serem sernikowych czy homogenizowanym... Po prawdzie to nawet nei wiem co do tego sie uzywa :) dyletantka deserow na zimno :)
      Ale jak sienawroce na dukanie to bede mikserowac, moze osiagne pianke :)

      Mleko kondensowane tez bylo cenzurowane bo to slodkie czyli tuczace... wiec tego... kompletnie nie pameitam z czym RO te galaretki mieszala, moze ze smietana, albo tym serkiem homo? cholera wie...
      A marzy mi sie czasem takie wlasnie jak ona robila.
      jedna taka ciocia, co juz opuscila ten lez padol, podobne zrobila i nawet jej zapytalam jak bo oprocze tego ze brzoskwiniowe (brrrr) to bylo super. Powiedziala mi uczciwie. Ale nie zapisalam od razu i tego... alzheimer mnie rabnal lub tez mam tz "Jason Bourne moment" ;).

      Delete
  5. mRufa obstawiam, że to Jason Bourne moment :)

    ze śmietana kremówką ubijam właśnie taką galaretkę (cytrynową lub agrestową) jako podkład pod galaretkę i owoce (wykładam to na spód z pieczonego w domu biszkopta lub na biszkopty z paczki poukładane w tortownicy), albo jako samodzielna masa do przełożenia placka (że ten placek to tort, to za dużo powiedziane)

    Bożenka - a tonie był sernik - jak to sernik bez sera (??)... to było prawdziwe ptasie mleczko domowe :) :) :)

    Do sernika na zimno to teraz się sprawdza dobrze ten ser z wiaderka w ilości 1 kg :), bo domowy ser to trzeba było co najmniej 2 razy przemleć przez maszynkę - kurde pół dnia roboty było z samym serem, a gdzie tu jeszcze zabawy z galaretkami - to już HOHOHO cały dzień, ale było warto - smak wart grzechu :) :)

    ReplyDelete
    Replies
    1. To bardzo milo z Twojej strony, tez tak liczylam ze jednk ten moment :)

      Ser z wiaderka to u mnie marzenia senne prawie, bo w Polskich sklepach bywa rzadko - majac dosc krotkie daty waznosci i czasem docierajacy juz nadpsuty (mimo, ze nie przeterminowany - transport widac nie jest doskonale chlodzony), wiec nie mam pokusy na ten eksperyment. Zwykly twrogowy to i owszem dostepny nawet w niektorych supermarketach, ale bardz omnie przykro, wole pozrec z kluchami albo pomidorem na jakims substytucie chlebka niz marnowac na sernik, nie wspominajac, ze nie mam maszynki do mielenia i miec raczej nie planuje... ;)

      Delete
    2. Demirja - no sernik bez sera :D Tak nazywali, co Bożena poradzi :))))) Rodziny się NIE wybiera, co nie? teraz to się na to mówi pianki. Jak się komuś jeszcze chce ubijac oczywiście :)

      Delete
    3. Wieki temu (tak z 15 lat mniej wiecej, pracowalam w jednym z oddzialow Zakladu i pracowala z nami dzieweczka o wdziecznym nazwisku, ktora robila tzw smietanowiec, ktory prawdopodobnie byl takim wlasnie piankowatym tworem (chyba nie mialam okaji skosztowac), a moja niezawodna przyjaciolka dElvix w ramach dzwiecznego nazwiska nazwala ciasto "sarniczkiem". tak apropos sernika bez sera

      Delete